Stefan Smołka: Maxi - duch nad mini - torem

W miniony weekend w rybnickiej dzielnicy Chwałowice na urokliwym minitorze żużlowym rozegrano cykl turniejów o nieoficjalne indywidualne mistrzostwo świata w tej dziecięcej odmianie speedway’a.

W tym artykule dowiesz się o:

Najlepsi byli Duńczycy, świetnie prowadzeni przez legendarnego Erika Gundrersena - trzykrotnego mistrza świata, który nigdy nie zwykł się poddawać, nawet po koszmarnym upadku i uszkodzeniu kręgosłupa, równe 20 lat temu, podczas finału DMŚ w Bradford. Wtedy, w latach osiemdziesiątych prawie wszystko wygrywał. Dziś znów wygrywa ze swoją armią zdolnych chłopców, dla których jest idolem – bardziej guru niż szkoleniowcem. Niesamowite są te relacje dawnego mistrza, przykutego do wózka i żywiołowej młodzieży, gdy się je obserwuje z bliska. Dawno temu, w 1985 roku, po deszczowym finale MŚP w Rybniku zapytano zwycięskiego wówczas Erika, co poradziłby Polakom, żeby przełamali wreszcie barierę żenującej niemocy, tak bolesnej w latach stanu wojennego i schyłku komuny, zwłaszcza w zderzeniu z fenomenalną popularnością speedway’a w Polsce. Odpowiedź była krótka, zwięzła i wszystko mówiąca: - Więcej gazu, panowie, więcej gazu!

Wielki Erik Gundersen z Kacprem i Mirosławem Worynami

Tak też czynią chłopcy Erika. Trzymają gaz, ale robią to z głową, bo trener przekazuje im nie tylko swój wielki kunszt jazdy na żużlowym motocyklu, ale także daje przestrogę, a właściwie staje przed nimi na swym mobilnym elektrycznym wózku jako żywa przestroga: - Popatrzcie, drogie dzieci, czym może się skończyć jazda z pełnym gazem, a jednocześnie z pustą głową. Duńczycy w tej dziedzinie uciekli światu daleko, tak jak, za sprawą Erika Gundersena, w latach osiemdziesiątych w tak zwanym dorosłym speedway’u.

Sam cykl imprez rozegranych na urokliwym, stadioniku przyklejonym do parkanu rybnickiej kopalni Chwałowice, któremu, jeśli czegoś brakuje, to tylko lepszego dojazdu z miasta, był nad wyraz udany i jak zwykle świetnie zorganizowany przez niezmordowanego pana prezesa Andrzeja Skulskiego, wspomaganego tradycyjnie przez silną grupę oddanych i wiernych przyjaciół, wśród których ujmującą skromnością i bezpretensjonalnością wyróżnia się szczególnie Antoni Szymik. To są ludzie oddający życie dla pasji.

Na niedzielny wielki finał o imponujące miniżużlowe Złote Trofeum, czyli wielki puchar mistrza świata, mały obiekt Rybek Rybnik pękał w przysłowiowych szwach. Młodzi chłopcy toczyli porywającą walkę, z której zwycięsko wyszedł obrońca tytułu Duńczyk Mikkel Michelsen przed Rasmusem Jensenem i imiennikiem mistrza Mikkelem B.Jensenem – zawodnikiem bodaj najlepszym w przekroju całego cyklu (gdyby nie to nieszczęsne wykluczenie w finale?...). Zapamiętajmy te nazwiska! Całe podium było duńskie, dobrze, że chociaż upiększone urodą polskich, a więc prześlicznych majoretek. Z Polaków, prowadzonych wprawną ręką mistrza Antoniego Skupienia – trenera Rybek, najlepszy był Krystian "Krycha" Pieszczek - dwunasty zawodnik finału, z rybniczan zaś Mateusz Liszka - bojowy mieszkaniec rybnickich Zebrzydowic, skąd wywodziła się cała plejada znanych żużlowców (Alojzy Norek, Stanisław Bombik, Piotr, Bogdan i Sławomir Pyszny, Mieczysław Kmieciak, Mirosław Korbel). Była górnicza orkiestra, nagrody wręczali liczący się notable, m.in. Andrzej Skulski, prezydent Adam Fudali i zasłużony Stanisław Bazela – twórca regulaminów żużlowych. Na koniec odegrano hymn Królestwa Danii. Wśród zaproszonych gości, obok oficjalnej reprezentacji władz miasta Rybnika z prezydentem Adamem Fudali na czele, radnych, reprezentujących miasto i dzielnicę Chwałowice, jak oddany dla spraw sportu pan Andrzej Wojaczek, nie zabrakło - staraniem prezesa Skulskiego - także wielkich sław światowego speedway’a. Erik Gundersen to opiekun reprezentacji Danii, więc jego obecność wynikała z obowiązków pełnionej funkcji, ale już jedyny Polak – indywidualny mistrz świata Jerzy Szczakiel przybył do Rybnika dobrowolnie, choć zapraszany pewnie serdecznie. Na moje pytanie o wrażenia z imprezy odpowiedział jak zwykle lakonicznie: - Są to świetne zawody, dobrze zorganizowane, naprawdę! Są bardzo potrzebne najmłodszym, nawet jeśli tylko nieliczni zostaną później liczącymi się żużlowcami. Podziwiam taką waleczność i ambicję młodych chłopaków.

Wśród gości był także Andrzej Wyglenda z małżonką i wnuczkiem Mateuszem. Pan Andrzej skwitował zawody z właściwą sobie swadą: - Bardzo mi się podobało, nawet bardziej niż w dorosłym żużlu, bo ambicja tych młodych jest taka wielka, że dość często leżą. To też trzeba umieć. Zadziorne to takie, ale to dobrze, bo widać mają to opanowane. Na szczęście tor jest mały, więc szybkości na łuku też nie są za wielkie, a dzięki temu nic sobie synki na ogół nie łamią. Otrzepie się taki, siada i zasuwa dalej. Fajne zawody. Miałem znów okazję pogadać z Jurkiem Szczakielem i powspominać stare dzieje.

Był także na zawodach Woryna. Co prawda oczywiście nie śp. Antoni, choć waleczne serca Antoniego krążyło niczym zachodzące słońce nad horyzontem nadziei - pomimo wszystko. Postawa młodych przypominała duchem walki wielkiego rybniczanina. Można więc powiedzieć, że duch Antoniego Woryny wznosił się pośród chmur pomieszanych z dymem kopalnianych kominów nad maleńkim żużlowym torem rybnickich Chwałowic. Ale szczególnie żywa i spontaniczna była obecność potomków Antoniego Woryny: syna Mirosława - szefa barwnego teamu woryna.pl, no i wnuka wielkiego Antoniego – wiele obiecującego Kacpra Woryny, który był jednym z uczestników światowego finału małych żużlowców, reprezentantem Polski. Wzruszający był widok Kacpra z wielkim białym orłem na plastronie, co mimo woli wśród starszych obserwatorów przywoływać musiało widok nieżyjącego dziadka - Antoniego Woryny. Ten osławiony pierwszy polski medalista IMŚ za życia sprawiał wrażenie, jakby chciał jedynemu wnukowi nieba przychylić. Kochał dziecię nad wyraz, ale - wola Nieba - odszedł tak nagle. Marzył zapewne, żeby wnuk, tak jak on reprezentował godnie Polskę. To się stało w piątkowe popołudnie.

Woryna wraca - Kacper w akcji

Perfekcyjną organizację chwalił – specjalnie dla SportoweFakty.pl - Wiesław Dobruszek - autor i wydawca dziesiątek książek o czarnym sporcie, również aktywnie obecny w tych dniach na chwałowickich muldach, jak zresztą wszędzie, gdzie dzieje się coś ważnego dla dyscypliny, we wszystkich jej odmianach. Dotyczy to także sobotniego finału ME Juniorów w Tarnowie, gdzie i ja miałem przyjemność obejrzenia ciekawych zawodów z triumfem Polaków (Przemek Pawlicki przed Maćkem Janowskim – piękne polskie zwycięstwo).

- Nawet w Lesznie się nie zdarzyło, żeby wieczorem zakończyć część eliminacji, a na drugi dzień były gotowe wydrukowane programy z nazwiskami uczestników. Perfekcja godna Grand Prix - chwalił sławny redaktor.

No cóż, mnie pozostaje milczeć w odpowiedzi na takie dictum.

Stefan Smołka

PS. Prezentowane zdjęcia dzięki uprzejmości (i autorstwa) Mirosława Woryny.

Komentarze (0)