Żużel. Są jak ogień i woda. Obu śmierć zajrzała w oczy. Pechowe i wyjątkowe kariery braci Drymlów

WP SportoweFakty / Jarosław Pabijan / Na zdjęciu: Ales Dryml (z lewej) i jego brat Lukas
WP SportoweFakty / Jarosław Pabijan / Na zdjęciu: Ales Dryml (z lewej) i jego brat Lukas

Żużel to dyscyplina wybitnie ekstremalna. Zdarza się, że zawodnicy tracą życie. Inni ocierają się o śmierć, a mimo to niektórzy wracają i dalej się ścigają. Tak było w przypadku braci Drymlów, Alesa i Lukasa, których los postanowił nie oszczędzać.

Antonin Kasper, Bohumil Brhel, Roman Matousek, Petr Vandirek, Tomas Topinka, nieco później Antonin Svab - nazwiska tych czeskich żużlowców można wymienić jednym tchem, jeśli chodzi o występy na torach żużlowych pod koniec lat 80., potem w 90.

Wielkie nadzieje nasi południowi sąsiedzi mieli prawo jednak wiązać z dwójką braci z Pardubic. Ales i Lukas Drymlowie to był powiew świeżości w czeskim żużlu. Wyróżniał się zwłaszcza młodszy Lukas, przebojowy, zawzięty i nieznoszący porażki. Gdy w 2001 roku sięgnął po srebro w Indywidualnych Mistrzostwach Świata Juniorów, a już rok później nie miał sobie równych, nikt nie miał wątpliwości, że to wielki talent. Jak jednak czas pokazał, nie w pełni go zaprezentował. Podobnie było ze spokojniejszym Alesem, który może pochwalić się mistrzostwem Europy. Co prawda zdobytym przed erą cyklu TAURON SEC, ale tytuł jest tytuł.

Ogień i woda

Osoby ze świata żużla, z którymi porozmawialiśmy i którym przyszło z czeskimi braćmi współpracować zgadzają się co do tego, że gdyby nie dokument potwierdzający fakt, iż Ales i Lukas są rodzeństwem, to niezwykle trudno byłoby ich o to posądzić.

ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: "giętki Duzers" - żużlowa nauka jazdy

- W moim odczuciu to dwa różne charaktery - twierdzi Jan Krzystyniak, który jako trener Unii Leszno pracował z Alesem w 2002, a z Lukasem w 2003 roku. - Ales sprawiał wrażenie spokojnego, opanowanego, skrytego, lubił przemyśleć wiele sytuacji. U niego w boksie panował spokój. Lukas z kolei był jego odwrotnością. Wybuchowy, porywczy, momentami nerwowy. Dało się to zauważyć w parku maszyn, ale i na torze było to widać. Swoje niepowodzenia potrafił okazywać gestami. Są braćmi, ale dla mnie to dwie różne osobowości - kontynuował.

Krzystyniakowi wtórował Marian Maślanka, były prezes Włókniarza Częstochowa. To on w 2007 roku zatrudnił w szeregi Lwów Lukasa, zaś na jednorazowy występ w 2011 ściągnął też na Olsztyńską Alesa. Jego zdaniem młodszy z braci właśnie za swoją nieokiełznaną porywczość płacił wysoką cenę.

- Lukas był bardziej impulsywny. Działał pod wpływem chwili i myślę, że dlatego też przytrafiały mu się upadki. Gdy impuls bywał mocniejszy od rozsądku podczas panowania nad motocyklem, to niestety zdarzały się problemy. Bez dwóch zdań natomiast talent miał ogromny - uważa Maślanka. - Ales natomiast emanował spokojem. Dystans do wszystkiego i uwaga skupiona na jeździe.

Spojrzeli śmierci w oczy

W 2003 roku Lukas Dryml był w niesamowitym gazie. W pierwszych dwóch turniejach cyklu Grand Prix stawał na podium. Na Stadionie Śląskim w Chorzowie był trzeci, dwa tygodnie później na o wiele skromniejszym obiekcie w Aveście zajął już drugie miejsce. Jan Krzystyniak nie ma wątpliwości, że to wtedy Lukas był w życiowej formie.

Wydawało się, że Czech jest jak w transie i być może sensacyjnie włączy się do walki o medal IMŚ. W Cardiff podczas GP Wielkiej Brytanii był jednak dopiero 9. Do Kopenhagi na Parken mógł jechać z myślą o rehabilitacji, a tymczasem było jeszcze słabiej, bo zajął 11. lokatę. Podczas następnej rundy w słoweńskim Krsko rozegrał się dramat.

Lukas Dryml na torze nie odpuszczał. Nigdy. W 15. biegu zawzięcie ścigał Grega Hancocka i zamierzał zaatakować Amerykanina na prostej startowej przy samej bandzie. Pech chciał, że Czech zahaczył o dmuchaną bandę i przeleciał przez kierownicę. Nieprzytomny runął na tor. Pierwszy przy nim znalazł się jego ojciec, Ales Dryml senior, który uratował mu wtedy życie. W wyniku uderzenia Lukas połknął język, dusił się i gdyby nie przytomna reakcja taty, doszłoby do tragedii.

- Jego ojciec zachował się wtedy wzorowo. Doskonale wiedział co robić, a z doświadczenia wiem, że nie każdy lekarz wiedziałby jak postąpić. Samym wypadkiem byłem przerażony. Nie myślałem o tym, że być może właśnie tracę zawodnika na kolejne mecze, tylko siedziałem nieruchomo i drżałem przed dalszym rozwojem sytuacji. Myślałem tylko o tym, aby Lukas wstał i o własnych siłach wrócił do parkingu. Tak się jednak niestety nie stało. Na szczęście uszedł z życiem i dla nas to było najważniejsze - wspominał Krzystyniak.

Niedługo po tamtym wydarzeniu zdecydowano, że dmuchane bandy pozostaną tylko na łukach, ponieważ na prostych stwarzają więcej zagrożenia niż podnoszą bezpieczeństwo. Niestety blisko 10 lat później na torze we Wrocławiu właśnie na prostej w drewnianą bandę klatką piersiową uderzył Lee Richardson. Anglik w wyniku obrażeń wewnętrznych zmarł. Być może dmuchana banda wówczas okazałaby się zbawienna. To pokazuje jednak, że trudno o złoty środek w sportach motorowych.

"Pechowi bracia - Ales Dryml walczy o życie w szpitalu w Oxfordzie" - brzmiał nagłówek tekstu Wojciecha Koerbera, naszego felietonisty, w lipcu 2006 roku w serwisie wroclaw.naszemiasto.pl. Niemalże równo trzy lata po strasznym wypadku Lukasa, przed śmiercią bronił się Ales.

Podczas meczu ligi angielskiej uczestniczył w karambolu. Doznał urazów czaszki i został podłączony pod respirator. - Sytuacja jest dramatyczna - relacjonował dla podanego wyżej źródła Mirosław Batorski, ówczesny prezes klubu z Torunia, którego barw bronił wtedy Ales. Czech w śpiączce spędził kilka dni. Nieustannie czuwali przy nim brat i ojciec. Gdy ku uciesze wszystkich Ales się wybudził, wprowadził w zdumienie lekarzy, gdyż bardzo szybko zaczął odzyskiwać pełną sprawność.

Lwie serce

Lukas po swojej kraksie w Słowenii długo dochodził do siebie. Po latach w rozmowie z naszym dziennikarzem Maciejem Kmiecikiem powiedział, że zawsze w żużlu myślał o rzeczach miłych, jak podia w Grand Prix, a nie o upadkach (przeczytaj całość ->>). Do polskiej ligi wrócił w 2006 roku jako zawodnik Unii Tarnów. Jednak to rok później w zespole z Częstochowy stał się postacią, dla której kibice lgnęli na trybuny.

2007 był trudnym rokiem dla Włókniarza. Po paśmie sukcesów (mistrzostwo kraju, dwa razy brąz i srebro) nadszedł czas na zmiany w zespole. Jak opowiadał nam Marian Maślanka, w klubie zauważono, że potrzeba świeżej krwi, młodzieńczej werwy do wygrywania biegów nominowanych. Gdy Ryan Sullivan po sześciu latach jazdy dla Włókniarza wrócił do Torunia, częstochowianie postawili na wówczas 22-letniego Antonio Lindbaecka. Polecał go nie byle kto, bo 6-krotny mistrz globu, Tony Rickardsson.

Prezes Włókniarza chciał mieć jednak jakieś zabezpieczenie na wypadek niespodziewanych okoliczności. Szukał zawodnika, który jest jeszcze dość młody, ale ma już pewne doświadczenie. Myślał np. o Bjarne Pedersenie, ale postawił na Lukasa Drymla. - Jego plan był bardzo ambitny. Chciał wrócić do Grand Prix i iść do przodu z wynikami w polskich rozgrywkach. Widziałem u niego dużo ambicji, poza tym był bardzo dobrze przygotowany sprzętowo i miał świetną, merytoryczną opiekę ze strony ojca. Pomyślałem, że to może być to - wspomina były prezes Włókniarza.

Okazało się, że lepiej wybrać nie mógł, bo Lindbaeck przeżywał swoje problemy i zwyczajnie zawodził. Trener Piotr Żyto wstawiając Drymla do składu właściwie niczym nie ryzykował. Czech w sumie wystartował w ośmiu spotkaniach. - W tych meczach, w których brał udział, nie zawalał. Zdarzało mu się nawet sięgać po dwucyfrowe zdobycze. Miał drugą średnią w zespole po Hancocku - powiedział nam Żyto. - Lukas się rozwijał. Jeździł ambitnie, widowiskowo, na granicy ryzyka, czasem wręcz na dziko - dodaje Maślanka.

I właśnie ta bezkompromisowość na torze ujęła kibiców z Częstochowy. W sezonie, który nie układał się po myśli Włókniarza i ostatecznie zakończył brakiem fazy play-off, to Dryml dawał im największą frajdę. Tym, że potrafił ograć wyżej notowanego rywala, stylem w jakim to robił i przede wszystkim tym, że nikt na niego nie stawiał. On swój indywidualny cel także zrealizował, bo wrócił do Grand Prix, ale po dziś dzień Marian Maślanka uważa, że nastąpiło to za wcześnie.

Co ciekawe jego starszy brat Ales też przyczynił się do historii Włókniarza, choć w jego barwach pojechał tylko raz. Za to w jakim momencie. Gdy okazało się, że rosyjska federacja zobligowała do występu w krajowych mistrzostwach Artioma Łagutę, częstochowianie potrzebowali kogoś, kto wówczas 21-letniego Rosjanina zastąpi w barażu o utrzymanie w Ekstralidze. Na horyzoncie najciekawszą opcją był Ales Dryml, który został wypożyczony z Orła Łódź.

- Rozmawiałem wtedy z bardzo uprzejmą panią prezes Agnieszką Szafran i z tego miejsca jeszcze raz jej za to bardzo dziękuję, że bez problemów zgodziła się na wypożyczenie Alesa. On przyjechał bardzo dobrze przygotowany, potrenował i zrobił dobrą robotę. Bez niego nie utrzymalibyśmy się w lidze - wspomina Maślanka. Dryml zdobył wtedy 6 punktów w czterech startach.

Żużel ważną częścią życia

Obaj nie są już czynnymi zawodnikami. Jako pierwszy karierę zakończył Lukas, w 2014 roku. - W pewnym momencie uznałem, że wszystko, co mogłem osiągnąć, już zrobiłem. Nic więcej w tym sporcie bym już nie zdobył - mówił. Starszy Ales ze speedwayem skończył w 2016 roku.

Teraz prowadzą spokojne rodzinne życie. W Polsce Lukas jeździł m.in. dla klubów z Rybnika, Gorzowa, Leszna, wspomnianych Tarnowa i Częstochowy, zaś jego ostatnim przystankiem w naszym kraju był Lublin. Ales natomiast też zdobywał punkty dla ekip z Rybnika, Leszna, był zawodnikiem zespołów z Torunia, Ostrowa czy Grudziądza. Co ciekawe, w jego przypadku ostatnim klubem w Polsce także był ten z Lublina.

- Otarłem się o śmierć. Przeżyłem bardzo wypadki mojego brata. Po ciężkich chwilach wracaliśmy jednak do tego sportu - podsumował Lukas Dryml.

Czytaj również:
-> Druga liga nie może zginąć. Mogłyby pomóc zyski z GP w Warszawie

Źródło artykułu: