Zbigniew Podlecki urodził się w Wilnie, po II wojnie światowej wraz z rodziną przeniósł się do Trójmiasta, gdzie rozpoczął swoją karierę. Na motocykl żużlowy usiadł po raz po osiągnięciu pełnoletności i początkowo trenował w Neptunie Gdańsk pod okiem Władysława Kamrowskiego, jednak pierwsze starty na torze nie obfitowały w wielkie sukcesy.
Również o początkach Zbigniewa Podleckiego opowiada książka z serii Asy Żużlowych Torów autorstwa Tomasza Rosochackiego. Czytamy:
Nie było wyrafinowanego szkolenia. Sadzano kandydata na motocykl i ten, trzymając gaz, miał jechać do przodu. Jak dał radę - zostawał, jak nie - ustępował miejsca innym. Podobnie było ze Zbyszkiem. - Albo gaz do dechy, albo nie wsiadam - powiedział sobie młody adept. Pierwsze okrążenie pokonał jak rutyniarz, ale euforia minęła szybko. Leżał na kolejnym kółku. - Podziwiałem Zbyszka, jego upór. Nie zrażał się niepowodzeniami. Otrzymał z klubu NSU. Nie był to motor typowo żużlowy, ale musiał przygotowywać go do jazdy. Wielokrotnie naprawiał motocykl, poświęcając więcej czasu na naprawy niż samą jazdę. Stawiał pierwsze kroki na żużlu. Pamiętam jak zaczynał. Wjechał w łuk i wywrócił się. W kolejnej próbie upadł na wyjściu z zakrętu. Następna - leżał na drugim łuku. Nie poddawał się, szybko robił postępy - wspominał przyjaciel, Wiesław Szwiec.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Przedpełski: Jest to frustrujące, kiedy ktoś na starcie spisuje cię na stratę. Myślę, że Apator ma fajny skład
- Wywrócił się, stłukł tyłek, ale zobaczysz - będzie dobrze jeździł - usłyszał Mieczysław Podlecki od Kamrowskiego. Brat bał się o zdrowie Zbyszka, ale cieszył się, że ten trafił w ręce dobrego nauczyciela. To Kamrowski nauczył go nieustępliwości, walki do końca, ale przede wszystkim czystej jazdy na torze.
Debiut nastąpił 30 czerwca 1958 roku. Mecz miał być rozegrany we Wrocławiu, ale termin kolidował z występem pierwszego zespołu. Wrocławianie poprosili gdańszczan, by spotkanie rozegrać na stadionie Neptuna. Trudno było sobie wymarzyć lepszą okazję do debiutu. Rywal był niezbyt wymagający, własny tor, do tego starszy kolega wziął pod opiekę młodziana startując w nim w parze. - Wystartowałem w miejsce Waleriana Blaszke, który złamał obojczyk. Działacze szukali kogoś w jego miejsce. Wybór padł na mnie. Musiałem jeszcze zdać licencję i wystartowałem - wspominał swój debiut Zbigniew Podlecki na łamach Tygodnika Żużlowego.
To był debiut - marzenie. Podlecki wystąpił w parze ze swoim opiekunem, Władysławem Kamrowskim. Pierwszy start - pierwszy punkt, potem kolejny, w końcu pilotowany przez Kamrowskiego minął linię mety jako zwycięzca wyścigu! Ostatecznie występ zakończył ośmioma zdobytymi punktami (1,1,3,1,2). Podlecki ani razu nie przyjechał do mety ostatni. Lepsi od Podleckiego byli tylko Alfons Węsierski - 11 punktów, opiekun Kamrowski 9 i Rajmund Andrykowski 9. Mimo, że było to spotkanie tylko w trzeciej lidze, na trybunach zasiadło około 10 tysięcy kibiców.
W tym gronie znalazł się oczywiście Mieczysław Podlecki, który z uwagą śledził poczynania młodszego brata. - Nasz tor był dość twardy. Wielu na niego narzekało, ale mi on odpowiadał. Gdy taśma poszła w górę, wystrzeliłem jak z katapulty. Dziś sam się dziwię, jak to zrobiłem. Prułem, jak w jakimś obłędzie. Nie widziałem prostej. Świadomość przychodziła, kiedy wpadałem w wiraż, znów prosta i kolejny wiraż. Tak cztery razy. Nie oglądałem się do tyłu - wspominał śp. Zbigniew Podlecki.
- Wiedziałem, że trójka zawodników jest za mną. Im bliżej mety, tym bardziej chciałem wygrać. I udało się. Byłem pierwszy! Po wyścigu podszedłem do Kamrowskiego. Przeprosiłem, że na niego nie poczekałem. Mecz ligowy to nie turniej indywidualny, trzeba jechać parą, a nie pchać się na siłę do przodu. Ja o tym wtedy zapomniałem... To były takie emocje... Na sobie miałem dwuczęściowy kombinezon. Składał się z kurtki i ciężkich skórzanych spodni. Dostawałem go na zawody, bo na treningach jeździło się w waciaku. Może biednie, ale cieszyłem się, że mogę się ścigać na żużlu - cieszył się po debiucie, co wspomina książka o gdańskim asie.
Debiut był doskonały, później jednak przez kilka sezonów był co prawda podstawowym zawodnikiem Neptuna, a następnie Legii i Wybrzeża Gdańsk, ale nie należał do ligowej czołówki. Konsekwencja trenera Kamrowskiego przyniosła skutek i w 1964 roku osiągnął średnią biegową 2,547 w najwyższej klasie rozgrywkowej - jeszcze dwa lata wcześniej, ta średnia była o ponad punkt niższa, a w 1961 roku wynosiła zaledwie 0,985.
Podlecki zdobywał również laury międzynarodowe. W 1964 roku został Indywidualnym Mistrzem Europy, był też złotym (1965 rok) i srebrnym (1967 rok) medalistą Drużynowych Mistrzostw Świata.
Do końca kariery, Podlecki był ważnym punktem Wybrzeża. Był jednak na celowniku wielu klubów, o czym również przeczytamy w książce autorstwa Tomasza Rosochackiego. - Talent i sukcesy Zbyszka sprawiły, że gdańskiego zawodnika kusiło wiele klubów. Propozycje pojawiały się praktycznie co roku. Nasilały się, gdy gdańskiej drużynie nie wiodło się najlepiej. Zbyszka mocno naciskali działacze Sparty Wrocław. Od ręki miał dostać domek jednorodzinny i nowego mercedesa. Równie atrakcyjną ofertę przedstawił klub z Częstochowy. Jego działacze biegali z neseserem po parkingu za Zbyszkiem.
Zbyszek rozmawiał o propozycjach z żoną, ale Renata nie wtrącała się do żużla. Wiedziała, że mąż będzie wiedział, jak należy postąpić. - Nie mogę odejść z Gdańska. Tu się wychowałem, Tu są moi kibice. Będę wierny do końca - zawsze powtarzał Podlecki. Nie było takich pieniędzy, które mogły go przekonać, by zmienił zdanie. Szanował kibiców, szanował barwy klubu, który reprezentował. Był mistrzem. Jego osiągnięcia wyrastały ponad przeciętność, natomiast on sam nigdy. Zawsze był skromnym człowiekiem. Szanował kolegów, ale pytany o największe osiągnięcie swojego życia - zawsze wskazywał na swoją rodzinę - czytamy.
Jego karierę żużlową zatrzymał tragiczny w skutkach wypadek. W nocy 19 sierpnia 1972 roku wracał do domu od rodziców. Było ślisko i ciemno, niestety gdy jechał motocyklem, na rogu ulic Klinicznej i Marksa (obecnie Hallera) ktoś próbował przed jego kołami przebiec jezdnię. Podlecki za wszelką cenę starał się uniknąć kontaktu z pieszym, przez co jego motocykl wpadł w poślizg. Bardzo mocno uderzył plecami w żelazne skutki z łańcuchami i doznał poważnej kontuzji kręgosłupa.
Był sparaliżowany od pasa w dół. Szybko podjął się rehabilitacji, jednak do końca był przy żużlu. Przez lata był owacyjnie widywany na zawodach, gdy oglądał mecze z beżowego trabanta, który parkował na koronie gdańskiego stadionu. Zbigniew Podlecki zmarł po ciężkiej chorobie 8 stycznia 2009 roku, 10 dni przed 69. urodzinami. Zgodnie z uchwałą Rady Miasta Gdańska, gdański stadion nosi jego imię.
Czytaj także:
Żużel może zyskać świeżą krew
Zmarzlik podziękował prezydentowi