W tym artykule dowiesz się o:
Imponująca inauguracja: spektakl na Motoarenie
Per Jonsson projektując geometrię toru na nowoczesnym stadionie w Toruniu, przystosowanym stricte do zawodów żużlowych, doskonale wiedział, że tworzy estradę pod spektakularne widowiska. Publiczność obecna 12 kwietnia podczas inauguracji sezonu na stadionie przy ulicy… Pera Jonssona była świadkiem wybitnego dzieła, którego reżyserami byli zawodnicy miejscowego Klubu Sportowego oraz Betard Sparty Wrocław.
Istną wirtuozerię na znakomicie przygotowanym owalu prezentowali ze strony przyjezdnych Tai Woffinden, czy Michael Jepsen Jensen, z kolei wśród gospodarzy brylowali nowy nabytek Aniołów Jason Doyle oraz toruńscy matadorzy: Chris Holder i Paweł Przedpełski.
W rywalizacji podopiecznych Jacka Gajewskiego z ekipą prowadzoną przez Piotra Barona było wszystko. Wyścigi trzymające w napięciu do samej mety, zwroty akcji, a nawet… latające motocykle. W ostatniej gonitwie maszyna wspomnianego Woffindena złamała się w pół i jej część wylądowała na trybunach. Przez moment powiało grozą, ale na szczęście nikomu nic się nie stało. Ani kibicom, ani zawodnikowi, który upadł na tor. Spotkanie zakończyło się remisem.
To była zapowiedź nierównego sezonu dla KS Toruń i bardzo udanego dla Betard Sparty Wrocław. Torunianie potrafili jako jedyni zwyciężyć w Lesznie z hegemonem rundy zasadniczej, Fogo Unią, tej samej drużynie postawić twarde warunki w półfinale, ale w pierwszym meczu konfrontacji o medal polegli u siebie, praktycznie grzebiąc w swoje szanse na podium. Wrocławianie z kolei pozytywnie zaskoczyli całą żużlową Polskę.
[b]As w rękawie Barona, spokój w Jaskółczym Gnieździe
[/b]Wrocławscy Spartanie i tarnowskie Jaskółki zbudowały takie zespoły, którym przed rozpoczęciem rozgrywek PGE Ekstraligi nie wróżono sukcesów. Tymczasem to właśnie te ekipy znalazły się w czwórce, która między sobą rozstrzygnęła kwestię medali.
Drużyna ze stolicy Dolnego Śląska była niemalże perfekcyjna na swoim torze na Stadionie Olimpijskim. Owal przygotowywany przez toromistrza Jana Chorosia pod bacznym nadzorem Piotra Barona nie sprzyjał widowisku, ale stanowił niesamowity atut gospodarzy. Bezlitośnie wykorzystywali oni jego znajomość i raz za razem, z jednym wyjątkiem, miażdżyli rywali. Po tym, jak musieli opuścić obiekt przy Paderewskiego, który został poddany gruntownej modernizacji, mieli już wypracowaną taką przewagę, że mogli kontrolować swój awans do strefy medalowej. Ponadto w trakcie rozgrywek wystrzelił talent 17-letniego Maksyma Drabika, najpewniej już wkrótce medalisty w międzynarodowych imprezach.
Na wschód od Wrocławia, w Tarnowie, ze stoickim spokojem swój plan realizowali żużlowcy reprezentujący barwy Unii. W Jaskółczym Gnieździe postawiono przede wszystkim na solidną formację seniorów. Jak się okazało, to założenie zdało egzamin. Choć przed sezonem stracili Grega Hancocka i Artioma Łagutę, nie spadł ich zapał i chęć na powiększanie klubowego dorobku o kolejne medale Drużynowych Mistrzostw Polski. Podobne zakusy mieli mistrzowie Polski z 2014 roku z Gorzowa Wielkopolskiego.
[b]Falstart mistrzów
[/b]W najczarniejszych snach prezes Ireneusz Maciej Zmora nie wyśnił sobie zapewne takiego początku sezonu w wykonaniu drużyny gorzowskiej Stali. On sam uczynił wszystko, by prowadzony przez niego klub w dalszym ciągu liczył się w walce o najważniejsze trofea. Pozyskał tytularnego sponsora - MONEYmakesMONEY.pl, nadzorował pracę świetnie funkcjonującego w Gorzowie działu marketingu, zatrzymał cały mistrzowski skład, lecz tego, co najważniejsze, czyli wyniku sportowego, nie było.
Broniąca tytułu najlepszej drużyny w kraju Stal fatalnie rozpoczęła tegoroczne rozgrywki. Zawodził Krzysztof Kasprzak, lepsze mecze ze słabszymi przeplatali Niels Kristian Iversen i Matej Zagar, a druga linia w osobach Piotra Świderskiego, Tomasza Gapińskiego, czy Linusa Sundstroema niekiedy w ogóle nie istniała. Niezłomny był jedynie Bartosz Zmarzlik, poważny kandydat na następcę Tomasza Golloba. Żółto-niebiescy przegrywali mecz za meczem i jasne stało się, że jeśli nie nastąpi jakiś wstrząs, zespół będzie mieć poważne problemy z utrzymaniem w PGE Ekstralidze. Historia zna takie przypadki, gdy mistrz Polski z poprzedniego sezonu w kolejnym żegnał się z najwyższą klasą rozgrywkową. Z najnowszej przeszłości na pierwszy plan wysuwa się Włókniarz Częstochowa, który w 1996 roku święcił wówczas 3. w swojej historii tytuł DMP a rok później spadł do II ligi.
Po 6 porażkach z rzędu w Gorzowie Wielkopolskim doszło do zmiany trenera. Piotra Palucha, który jako pierwszy szkoleniowiec po 31 latach sięgnął ze Stalą po złoty medal, zmienił doskonale znany nad Wartą Stanisław Chomski. To za jego sprawą zrezygnowano z pomysłu odsunięcia od składu Kasprzaka i Zagara. Chomski poskładał drużynę. Mimo zmiany podejścia w przygotowaniu do meczów, wprowadzeniu integracji poprzez zajęcia ze sportowym psychologiem, gorzowianie do ostatniej kolejki fazy zasadniczej sezonu drżeli o ligowy byt.
[b]Ścisk w dole, brak miejsca dla beniaminka
[/b]Do elity po 16 latach przerwy wróciła ekipa z Grudziądza. Już przed sezonem było o niej głośno, bowiem to właśnie władzom GKM-u udało się zakontraktować Tomasza Golloba. Do tego doszła historia z Leonem Madsenem, jego, jak się okazało, nieważnym listem intencyjnym i wyciągnięciu z Tarnowa Artioma Łaguty. W PGE Ekstralidze MRGARDEN GKM występował w kombinezonach zaprojektowanych na wzór tego, którego używał śp. Robert Dados. Piękny gest będący uhonorowaniem wybitnego zawodnika.
Podopieczni Roberta Kempińskiego walczyli dzielnie, ale ostatecznie musieli pożegnać się z najlepszą żużlową ligą na świecie. Szanse na utrzymanie mieli jednak do samego końca. Rozgrywki ułożyły się tak, że dopiero w finalnej kolejce rundy zasadniczej rozstrzygnęła się kwestia spadku do Nice Polskiej Ligi Żużlowej. Sytuacja była o tyle niecodzienna, że zagrożone pożegnaniem się z PGE Ekstraligą były aż 4 ekipy - wspomniana wcześniej gorzowska Stal, grudziądzki GKM, a także PGE Stal Rzeszów i równie nieoczekiwanie co mistrzowie Polski z Gorzowa, SPAR Falubaz Zielona Góra. Z kolei w czubie tabeli, zgodnie z prognozami, przewodził faworyt.
"Sqóra" żegna się z fryzurą
Wzmocnienie ekipy Fogo Unii Leszno Emilem Sajfutdinowem od razu postawiło ten zespół w roli jednego z pretendentów do mistrzowskiego tytułu. Mało kto spodziewał się jednak, że ich jazda będzie tak znakomita. Oczywiście zaliczyli drobne wpadki, jak porażka u siebie z KS Toruń, ale ich hegemonia była znaczna. W trakcie rozgrywek żużlowcy z Bykami na plastronach potwierdzili swoje aspiracje i wręcz zdominowali PGE Ekstraligę.
W szeregach leszczyńskiej drużyny wybornie spisywał się Piotr Pawlicki, lider ekipy zbudowanej przez prezesa Piotra Rusieckiego. Obserwując spotkania Fogo Unii można było odnieść wrażenie, że zwycięstwa przychodzą im z olbrzymią łatwością. Byki właściwie nie miały słabych punktów. To bezsprzecznie najlepsza drużyna kończącego się właśnie sezonu.
Świetna postawa zawodników Fogo Unii oznacza dla Adama Skórnickiego, menedżera zespołu, zmianę wizerunku. Przed sezonem obiecał, że jeśli Byki sięgną po mistrzostwo Polski, zgoli swoją bujną czuprynę. Słowo się rzekło, a leszczynianie z roli jednego z faworytów się wywiązali. W przeciwieństwie do SPAR Falubazu Zielona Góra.
[b]Rozbity SPAR Falubaz
[/b]Zielonogórscy włodarze przed sezonem otwarcie nakreślili cel przed SPAR Falubazem, jakim było zdobycie tytułu mistrzowskiego. Ekipa spod znaku Myszki Miki została wzmocniona w porównaniu do poprzedniego roku, lecz mimo to nie udało się jej zrealizować planu.
Na taki stan rzeczy złożyły się przede wszystkim kontuzje, które dotykały zawodników klubu z Zielonej Góry. Kłopoty ze zdrowiem miał Grzegorz Walasek, Piotr Protasiewicz a sezon już w czerwcu po złamaniu nogi zakończył Jarosław Hampel. Do tego doszło zawieszenie Aleksandra Łoktajewa, w organizmie którego wykryto niedozwolone środki. Mimo przeciwności losu Falubaz dzielnie walczył i stawiał opór rywalom. Jako jedyny zespół potrafił odnieść zwycięstwo na niezwykle trudnym terenie we Wrocławiu.
Wola walki i ambicja nie wystarczyły jednak, by awansować do strefy medalowej PGE Ekstraligi. Atmosfera wokół klubu dodatkowo zgęstniała z powodu problemów finansowych. Na nic zdał się powrót do ścigania po zawieszeniu Patryka Dudka oraz zakontraktowanie, jak się niestety później okazało, największego pechowca tego roku.
#StayStrongDarcy
23 sierpnia 2015 roku, Zielona Góra, stadion żużlowy przy ul. Wrocławskiej 69. Mecz SPAR Falubazu z MRGARDEN GKM-em Grudziądz. Mecz rozstrzygnięty, 15. wyścig i wówczas dochodzi do dramatu młodego chłopaka, wirtuoza, wręcz artysty, który na motocyklu potrafił wykonać wszystko, przeprowadzić niekonwencjonalny atak, czy z łatwością wyratować się z opresji.
Darcy Ward wrócił na żużlowe tory po roku przerwy po tym, jak w Daugavpils w minionym sezonie w jego organizmie wykryto alkohol i go zawieszono. Zrobił to w sposób niesamowity. W Polsce trafił do SPAR Falubazu Zielona Góra, bo nie chciał zabierać miejsca w składzie KS Toruń swojemu przyjacielowi, Chrisowi Holderowi. Sam przyznawał, że jego głód jazdy jest duży i radował go każdy bieg. Pewnie dlatego zawzięcie gonił w tej feralnej odsłonie Artioma Łagutę. Australijczyk bez problemu mógł wybiec prosto z samochodu, wskoczyć na motocykl i bez żadnego zapoznania się z torem zdobyć aż 20 punktów. Po prostu talent.
Teraz przed Wardem najważniejszy wyścig w życiu - wyścig o powrót do zdrowia. W wyniku upadku doznał poważnego urazu kręgosłupa. W ten sposób jego barwna kariera została brutalnie zatrzymana. To koszmar dla 23-latka, ale też dla wszystkich fanów efektownej jazdy. Środowisko nie tylko żużlowe zjednoczyło się w kibicowaniu Darcy'emu. Z takim wsparciem Australijczyk na pewno pozostanie silny, jak głosi jeden z hashtagów, który pojawił się w związku z tragedią żużlowca z Antypodów.