Burza na Giewoncie zabiła cztery osoby, 157 zostało rannych. Grzmoty było słychać już pół godziny wcześniej. Burza nie przychodzi nagle.
W TOPR-ze rozdzwoniły się telefony. Również te prywatne, które mieli przy sobie ratownicy. Przez fatalne warunki pogodowe nie dało się wyruszyć do akcji śmigłowcem od razu po otrzymaniu informacji o tragedii. Pierwsi ratownicy skierowali się na Giewont pieszo. Śmigłowiec wyruszył pod koniec burzy i tak ryzykując.
Zazwyczaj kiedy w pierwszych zdaniach dyżurny słyszy przez telefon, że sytuacja jest poważna, ratownicy nie czekają. Natychmiast uruchamiają śmigłowiec. Resztę wywiadu zbiera się, kiedy maszyna jest już w powietrzu. Tym razem nie było takiej możliwości, a i tak śmigłowiec był na miejscu pierwszy.
Logistyka była jednym z najważniejszych elementów akcji na Giewoncie. W tym samym czasie bowiem TOPR-owcy działali w Jaskini Śnieżnej, gdzie woda odcięła grotołazów od wyjścia. Ratownicy pracowali tam od niemal tygodnia. Jak się potem okazało, cała akcja trwała ponad miesiąc.
Błyskawica poraziła turystów trzymających się łańcuchów, prąd przepłynął też po mokrych od deszczu skałach. Schronisko na Hali Kondratowej zamieniono w tymczasowe ambulatorium.
W akcji wzięło udział 180 ratowników, w tym 80 z TOPR-u. Oprócz TOPR-owskiego "Sokoła" wykorzystano cztery śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
Stan olbrzymiej części poszkodowanych był ciężki. Ostateczny bilans tragedii na Giewoncie to czworo zmarłych - dwie kobiety w wieku 24 i 46 lat oraz dwoje 10-letnich dzieci. Tego dnia burza zabiła jeszcze jedną osobę po słowackiej stronie Tatr. Piorun uderzył w Banówkę, spychając w przepaść czeskiego turystę.
Tragedii na popularnym tatrzańskim szczycie, łatwym do zdobycia, można było uniknąć. Burza nigdy nie przychodzi nagle.
(Fragment o tragedii na Giewoncie, której rocznica przypada na 22 sierpnia, pochodzi z tekstu "Wakacje 2020. Góry. Życie wisi na sześciomilimetrowej lince i kosztuje 3,5 tys. zł")
Śmierć dyrektora
Pogoda w górach potrafi zaskoczyć. Ale są dni, kiedy od rana jest jasne, że lepiej nie wychodzić w wyższe partie Tatr. Szczególnie, że ostrzeżenia najczęściej przychodzą w wiadomościach porannych.
20 sierpnia ratownicy TOPR pomagali turystom trzykrotnie. Burzy nie było, ale deszcz zmoczył szlaki. Śliskie kamienie uniemożliwiają wędrówkę niedoświadczonym turystom w wysokich partiach gór.
Tego dnia, mimo fatalnej pogody, po górach wędrował... dziesięciolatek. Spadł z wysokości kilku metrów i stracił przytomność. Jak podaje "Gazeta Wyborcza", stracił również pamięć i nie był w stanie określić, jak doszło do wypadku. Ratownicy przetransportowali go do szpitala. W dwóch pozostałych przypadkach, rowerzysta w niższych partiach gór wywrócił się i złamał kostkę, a inny turysta zasłabł podczas wędrówki.
To niejedyne i nie najpoważniejsze zdarzenia, jakie miały miejsce w Tatrach w sierpniu. Sezon urlopowy zawsze wymaga od ratowników ciągłej gotowości. Nie tylko w polskiej części najwyższego masywu Karpat.
17 sierpnia w rejonie południowej ściany Małego Kołowego Szczytu 58-letni taternik z Czech spadł z wysokości 60 metrów. Na miejsce wysłano śmigłowiec Horskiej Zachrannej Sluzby (HZS), która zabrała ciało do Starego Smokowca i przekazała je służbie pogrzebowej.
Kilka dni wcześniej, bo 9 sierpnia, gruchnęła wiadomość o śmierci dyrektora jednego z warszawskich liceów. Marcin Konrad Jaroszewski, jak podała Gazeta.pl, zginął podczas wspinaczki z kolegą w Tatrach Wysokich. 46-latek poślizgnął się i spadł z wysokości ok. 50 metrów. Taką informację podali Słowacy. Mężczyzna zginął na miejscu. Dyrektor wspinając się w Tatrach przygotowywał przewodnik o wspinaczce i górach.
Dawid Góra, dziennikarz WP SportoweFakty