Nanga Dream Tomasza Mackiewicza

Tomaszowi Mackiewiczowi przy ostatniej próbie do szczytu zabrakło niewiele ponad 300 metrów wysokości. W rozmowie z nami w 2015 roku opowiadał o górskim wyczynie, ekstremalnych mrozach, śmiertelnym zagrożeniu i ratowaniu ludzi.

Michał Bugno
Michał Bugno
Tomasz Mackiewicz Facebook / Tomasz Mackiewicz / Tomasz Mackiewicz

Tomasz Mackiewicz i Elisabeth Revol utknęli na wysokości około 7400-7300 metrów po próbie ataku szczytowego na Nanga Parbat w północno-wschodnim Pakistanie. Polak i Francuzka potrzebują pomocy. Nie są w stanie o własnych siłach zejść do bazy (więcej można przeczytać TUTAJ).

* PRZYPOMINAMY WYWIAD PRZEPROWADZONY Z MACKIEWICZEM 8 CZERWCA 2015 ROKU

Michał Bugno, WP SportoweFakty: Dlaczego Nanga Parbat?

Tomasz Mackiewicz: Nanga jest położona blisko Szosy Karakorumskiej, co sprawia, że łatwo można dojechać w jej okolice. Poza tym pozwolenia na zdobywanie tej góry są dużo tańsze niż innych ośmiotysięczników. Nie robię tego, żeby zapisać się w historii. Chcę kontynuować pewną wizję.

Wizję Andrzeja Zawady, który zapoczątkował zdobywanie ośmiotysięczników zimą.

Tak. Dla mnie nie liczy się liczba zdobytych ośmiotysięczników. Gdyby tak było, w ciągu ostatnich pięciu lat mógłbym machnąć połowę Korony Himalajów i Karakorum. Rozpocząłem projekt górski, który nazwałem Nanga Dream. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że ludzie są w stanie stanąć na księżycu, a nie potrafią zdobyć zimą Nangi Parbat. Warto próbować. Tu chodzi o wyczyn. Fascynuje mnie, że jest to tak trudne, że wymaga tak wiele poświęcenia i energii.

Nanga jest bardzo masywna i ma rozbudowaną grań szczytową. Baza pod tą górą znajduje się na wysokości 3600 m i jest najniżej położoną przy wszystkich czternastu ośmiotysięcznikach. To dlatego nikomu nie udało się zdobyć jej zimą?

Tak, ponadto Nanga to najbardziej wysunięty na zachód ośmiotysięcznik, który od północy i południa ma rozłożyste tereny. Wiatr potrafi się tam mocno rozpędzić, tworząc dziwne zjawiska meteorologiczne. Czasem zimą wieje nieprzerwanie wiele tygodni, co sprawia, że góra staje się całkowicie niedostępna. Warunki w tym miejscu bywają straszne. Dużo straszniejsze niż w centralnej części Himalajów w Nepalu.

Zdobywasz Nangę od pięciu lat. Zaczęło się od niepowodzeń, ale dwa lata temu samotnie wszedłeś na 7400 m n.p.m. W tym roku dotarłeś jeszcze wyżej - wraz z Francuzką Elisabeth Revol osiągnęliście 7800 m n.p.m. Jesteś coraz bliżej celu.

Góra z roku na rok wydaje mi się coraz mniejsza i mniejsza. W tym roku miałem wrażenie, że stała się całkiem mała. Dystanse pokonywałem z dużo większą lekkością, niż miało to miejsce na początku. Zacząłem ją "oswajać", obserwując, co dzieje się dookoła. Mam coraz większą świadomość zagrożeń i trudności.

Jakie są największe trudności?

Przede wszystkim zimno.

Jakie są najniższe temperatury, w których funkcjonowałeś?

-40, -50 stopni Celsjusza. A gdy wieje wiatr, temperatura odczuwalna jest jeszcze niższa. Jest boleśnie.

Da się opisać ten ból?

Bolą cię palce rąk i nóg. Krew do nich nie dociera, więc do mózgu idzie sygnał, że dzieje się coś złego. Ten ból czuć w całym ciele. Zwłaszcza kiedy w temperaturze -40 stopni musisz zdjąć rękawice. Wtedy najdobitniej przekonujesz się, jak bolesne potrafi być to zimno.

Jak znosisz te warunki?

Trzeba sobie radzić. Musisz zdjąć rękawice, ugotować coś, wyjść ze śpiwora.

Zdarzały się sytuacje, w których wiatr był tak mocny, że rozrywał namiot?

Zawsze staram się rozbijać obóz w miejscu, w którym coś podobnego się nie przydarzy. Owszem, były sytuacje, w których wiatr rozrywał namiot. Miewałem paranoje, że zaraz całkowicie go zniszczy. Ale zawsze miałem też schowany namiot zapasowy.

Jesteś człowiekiem, który bardzo dba o bezpieczeństwo. Nie wszyscy twoi współtowarzysze wypraw przywiązują do tego wagę. Rok temu doszło do sytuacji, w której Michał Obrycki i Paweł Dunaj weszli w stromy kuluar i wywołali lawinę, z którą polecieli 600 metrów.

Najważniejsze, że żyją. Z ludźmi z wioski przeprowadziliśmy wtedy szybką akcję ratunkową. Udało się ich znieść, jednak muszę przyznać, że kosztowało to bardzo dużo energii.

Mieliście pretensje, że weszli w teren, w którym była duża warstwa śniegu? Że podjęli niepotrzebne ryzyko?

Michał Obrycki pytał, czy nie mamy nic przeciwko. Powiedziałem, żeby bardzo uważali, bo był duży opad śniegu. Idąc kuluarem w takich warunkach, musisz mieć świadomość, że każdy kolejny krok może wywołać potężną lawinę. Kiedy dowiedziałem się o wypadku, skoncentrowałem się na akcji ratunkowej. Sytuacja wyglądała dramatycznie. Michał miał złamany nos, Paweł rękę i kilkanaście żeber. Jedno z nich przebiło mu płuco.

To cud, że przeżyli?

Totalny cud! Zwłaszcza to, że Paweł przetrwał.

Ten wypadek uniemożliwił wam dalsze działania na wyprawie.

Dla wszystkich było oczywiste, że to koniec wyprawy. Pogoda nie pozwalała na przylot helikoptera do bazy. Trzeba było radzić sobie inaczej, tym bardziej że Paweł mówił, że coś mu bulgocze, że nie może oddychać i się dusi. Nie było wiadomo, czy przetrwa do rana.

To był moment, w którym postanowiłeś, że nie będziesz już jeździł na wyprawy z tak dużą liczbą uczestników?

Rok wcześniej wydawało mi się, że zebranie większej grupy ludzi może pomóc w zdobyciu szczytu. I pewnie może tak być, ale pod warunkiem, że wszyscy mają wspólny cel i współpracują. Tyle że gdzieś po drodze w głowach ludzi rodzą się ambicje. Zdarza się, że niektórych przerastają. Chłopakom zabrakło doświadczenia, popełnili błąd, może czegoś się nauczyli.

Starasz się wchodzić odpowiedzialnie. Ostatnio z Elizabeth od szczytu dzieliło was 300 metrów wysokości, a mimo to odpuściliście, mając świadomość, że w innym wypadku będziecie musieli wracać w ciemnościach.

W Himalajach trzeba dużej odpowiedzialności. Czasem się zastanawiam - jak bym wypadł w oczach dzieci, gdybym wszedł na szczyt i z niego nie zszedł? Co by o mnie pomyślały? Że tylko i wyłącznie przez własny egoizm zaryzykowałem życiem i pozbawiłem ich ojca?

Zdarza się, że niektórzy mają w sobie tak wielką chęć zdobycia szczytu, że są gotowi ryzykować własnym życiem. Czasem kończy się to tragicznie, czego przykładem jest zimowa wyprawa na Broad Peak sprzed dwóch lat, kiedy Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka zdobyli szczyt, ale nie zdołali wrócić.

Byli na wyprawie programu Polski Himalaizm Zimowy, wokół którego nakręcony był duży show medialny. Trudno mi to oceniać. Trzeba mieć świadomość tego, w co gramy. To nie jest zabawa w kotka i myszkę. Walcząc o szczyt, ryzykujemy życiem. To życie nie należy jednak tylko do nas. Trzeba mieć szacunek do osób, które są nam bliskie.

Zwłaszcza że nawet kiedy nadmiernie się nie ryzykuje, można wplątać się w poważne tarapaty. Ostatniej zimy podczas zejścia z Nangi wpadłeś w szczelinę na wysokości około 6500 m n.p.m. Miałeś w tej sytuacji bardzo dużo szczęścia.

Wychodząc do góry z Elizą sugerowałem, żebyśmy wzięli 20 metrów jej liny. Widziałem jednak, że szkoda jej było ją ciąć. Tłumaczyła, że może później będziemy potrzebowali jej w całości. Zostawiliśmy ją. To był wielki błąd, który mógł się zakończyć tragedią. Nie mieliśmy liny, więc w trakcie zejścia nie asekurowaliśmy się. W pewnym momencie zapadł się pode mną most. Straciłem kontrolę i zacząłem spadać do szczeliny. Uderzyłem w coś plecami, ale od razu poleciałem jeszcze niżej. W końcu się zatrzymałem. Byłem przerażony, że zaraz znów coś się zerwie. To był szok. Całe szczęście, że miałem przy sobie torbę, która zamortyzowała siłę uderzenia. Zbadałem, czy z kończynami wszystko w porządku. Kiedy okazało się, że mogę obciążyć nogę, że ruszam głową, szyją i nogami, wiedziałem, że stamtąd wyjdę.

Na ostatniej wyprawie byłeś z Daniele Nardim, który w pewnym momencie wyłączył cię z ekipy. Dlaczego?

To było bardzo zabawne, bo tak naprawdę nigdy do jego ekipy nie należałem.

To na jakich zasadach współpracowaliście?

Nie chciałbym o tym mówić, bo Nardi ma zupełnie inne podejście do gór niż ja.

Na czym polegają te różnice?

On traktuje to komercyjnie. Robi z tego medialny show. Ma swoją siłownię w Rzymie i wspinaczka jest dla niego sposobem na prężenie mięśni przed ludźmi. Wszystko robi pod publikę.

Ty mediów i popularności nie potrzebujesz?

Nie jest to dla mnie kluczową kwestią. Jeśli ludzie śledzą to, co robię, to spoko. Rozumiem ich zainteresowanie, to jest fajne. Ale nie jadę tam, by zdobywać popularność. To byłby absurd.

Kiedyś Krzysztof Wielicki stwierdził, że himalaiści są w pewnym sensie egoistami, bo ruszając w góry, zostawiają rodziny na kilka miesięcy.

Wszyscy ludzie w jakimś stopniu są egoistami. Taka nasza natura. Każdy skupia uwagę w głównej mierze na sobie i realizowaniu pasji. Kiedy jestem w Himalajach, poświęcam uwagę sobie. Kiedy wracam, oddaję ją bliskim tysiąc razy bardziej niż normalnie.

Pieniądze na wyprawy zbierałeś na portalu PolakPotrafi.pl. Przeprowadziłeś pięć akcji, w ramach których internauci wpłacili ci ponad 100 tysięcy złotych. Ludzie chcą, żebyś wszedł na Nangę zimą. Czy wspinając się samotnie w górach, masz poczucie, że robisz to nie tylko dla siebie, ale także sympatyków?

Jak najbardziej. Bardzo to szanuję. To rodzaj pewnego współistnienia - naprawdę fenomenalne zjawisko.

Wiąże się to jednak z wieloma dodatkowymi obowiązkami.

Ludzie, którzy wpłacają pieniądze, otrzymują od nas nagrody. W zeszłym roku całą akcję wysyłania nagród prowadziłem sam, co zajęło kilka miesięcy. Było to powodem rozstania z przyjaciółmi i kolegami z projektu Nanga Dream. Każdemu fajnie było pojechać, ale później nikt nie chciał poświęcić czasu, by odwdzięczyć się internautom.

A pieniędzy brakuje, bo przecież himalaistom trudno znaleźć stałą pracę. Myślisz czasem o emigracji?

Wracam z Himalajów do kraju, nie mam pracy, firma padła, nie mam źródeł utrzymania. Była żona mnie katuje – chce alimentów. Urząd Skarbowy zajmuje konto na 50 tysięcy złotych: „Panie Tomku, podatki nieopłacone”. O emigracji myślę, bo wiem, że tylko zagranicą będę mógł znaleźć pracę, która pozwoli zarobić na tyle, by te wszystkie problemy rozwiązać.

Jednocześnie nie zamierzasz rezygnować z Himalajów. Jakie są twoje najbliższe plany?

Zimą wracamy z Elizabeth w Himalaje. Tyle że w pierwszej kolejności zadbamy o aklimatyzację na pewnym łatwym siedmiotysięczniku koło Skardu. Dopiero później, koło 22 grudnia, dotrzemy do bazy pod Nangę.

Za szóstym razem w końcu się uda?

Na samym początku zimy, jednym pchnięciem chcemy z Elizabeth uderzyć do szczytu. Wierzę, że może się udać. Spróbujemy.

Wirtualna Polska: Nie ma zgody na hejt wobec Tomasza Mackiewicza

ZOBACZ WIDEO: Michał Bugno: Tomasz Mackiewicz to pasjonat o wielkim sercu


Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×