[b]
[/b]Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: na czym polega fenomen K2 zimą. Chodzi tu o sport, czy o coś więcej?
Denis Urubko:
to wyzwanie sportowe. Nikt nigdy nie zrobił tego zimą i chodzi o to, żeby być pierwszym. Ten, kto zdobędzie szczyt, będzie najlepszy.
Ale wejście zimowe na K2 będzie oznaczało praktycznie koniec tego sportu. Już nic nie będzie do zdobycia.
Ja tak na to nie patrzę. Zrobimy inne wspinanie. Przecież Tomasz Mackiewicz z Elisabeth Revol szli na szczyt, mimo że rok wcześniej został on zdobyty. Zdobycie to nie koniec himalaizmu.
Od ostatniego wejścia, przepraszam "niewejścia"...
No właśnie, dobrze, że pan się poprawił. Sporo osób mi gratuluje, a przecież na szczycie nie byłem.
ZOBACZ WIDEO: Denis Urubko o samotnym ataku na K2: "Nie chciałem, żeby ktoś mnie ratował, jak będą problemy"
Nawet nie byliście wyżej niż w 2003 roku z Marcinem Kaczkanem.
No cóż, zabrakło mi 200 metrów.
Może nie ma szansy na K2 zimą, może to mrzonka.
Jakby ktoś tysiąc lat temu zapytał, czy można polecieć na księżyc, to też by dostał odpowiedź, że nie.
Ale to trochę co innego.
Jak będzie dobra organizacja, dobrzy wspinacze, to czemu nie.
No więc skończmy wątek. Od waszego "niewejścia" już kilka tygodni minęło. Ma pan jakieś przemyślenia po miesiącu? Można było ten konflikt inaczej rozwiązać?
Nie nazwałbym tego konfliktem. Może w mediach tak to wyglądało. To była normalna życiowa sytuacja. Życie.
Spotkaliście się już?
Byłem w Warszawie, zabrałem depozyt, który zostawiłem w domu u Marcina Kaczkana. Wszystko jest dobrze.
Coś ustaliliście?
Nie rozmawialiśmy, tylko wymieniliśmy krótkie informacje.
Tu mam taki fragment z pana książki: "trudne warunki życia wywołują niekiedy różne zachowania, ujawniają odmienną mentalność, dlatego najlepiej tworzyć zespół ze sportowców z tego samego klubu, miasta czy kraju. Waregowie tacy jak ja w polskim zespole nie zawsze potrafią działać wespół w myśl wspólnych dążeń". To z waszej wyprawy z 2003 roku. Wszystko zostało po staremu?
Wie pan, to nie jest takie proste. Jak w 1991 roku radziecka wyprawa szła na południową ścianę Lhotse, byli tam ludzie różnych narodowości, choć wszyscy ze Związku Radzieckiego. Ale udało się wejść. Tam była dyscyplina, odpowiedzialność, wszystko razem grało. My tej dyscypliny nie mamy. Mamy wolność. I to też ma swoje plusy.
Ta radziecka wyprawa dokonała wydawało się niemożliwego. Weszli na ścianę, na której poległ Jerzy Kukuczka.
Nie ukrywam, że dla mnie to jeden z bohaterów. Nie miałem wielkich himalajskich idoli w młodości. Ojciec lubił polowania, łowienie ryb, więc ja również zawsze żyłem w zgodzie z naturą. Chodziliśmy trochę po górach i dlatego krok po kroku szedłem wyżej, dalej. Moja pasja nie wzięła się z czytania książek, marzeń o wysokich górach. Dopiero potem po nie sięgnąłem, ale czytałem bardziej praktycznie, szukałem tam rad. Sam siebie postrzegam jako studenta życia, człowieka, który wiecznie się uczy. Właśnie dlatego szukam cały czas czegoś nowego.
I dlatego Kukuczka?
Dokładnie. Pierwszą górę zdobył, wchodząc na Lhotse z tlenem. Potem już szukał wyzwań, zawsze czegoś nowego. Zapamiętałem jego zdjęcie z takim talerzem, na którym są wypisane wszystkie szczyty, które zdobył. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Zresztą nie tylko na mnie, ale też dla całego środowiska wspinaczy w Rosji czy Kazachstanie, właśnie to, żeby szukać. Ale tak naprawdę pierwszy kontakt z Polską był związany z Piłsudskim.
W Rosji raczej postać niepopularna.
Chodzi jednak o Bronisława Piłsudskiego (brat Jóżefa, badacz kultur Dalekiego Wschodu - red.). Gdy mieszkałem na Sachalinie, było tam muzeum Piłsudskiego, była góra nazwana jego imieniem. Była to bardzo ważna postać dla miejscowej społeczności.
A pierwszy kontakt z Polakami w górach?
W 2000 roku byłem na wyprawie Piotra Pustelnika, gdzie on był kierownikiem. Bardzo dużo wtedy się nauczyłem, zdobyłem doświadczenie. To był dla mnie bardzo ważna osoba. Nawet w rosyjskiej edycji mojej książki jest na kilku zdjęciach. Spotkaliśmy się podczas wyprawy międzynarodowej na Lhotse. Ostatecznie ja i Simone Moro odłączyliśmy się i weszliśmy na Mount Everest, mój pierwszy ośmiotysięcznik. Od Piotra nauczyłem się wtedy, że należy do pewnych spraw, zwłaszcza w górach, podchodzić spokojnie.
Trzy lata później wziął pan już udział w swojej pierwszej wyprawie na K2. Razem z Polakami.
Jak tylko przyjechałem z Włoch do Polski, nocowałem u pana Bogdana Jankowskiego (radiooperator wypraw) we Wrocławiu. To jeden z najwspanialszych ludzi, jakich znam. Doskonale wiedział, że taka wyprawa z całym zespołem obcokrajowców, Polaków, może być dla mnie ciężka, dlatego wziął dla mnie kasetę Piotra Wysockiego. Wtedy poczułem się naprawdę dobrze.
Jednak góry nie zdobyliście, choć doszliście wysoko. Nie było wtedy szansy?
Myślę, że była.
Marcin Kaczkan uważa inaczej.
Zabrakło nam szczęścia, ale też myślę, że podczas przygotowań straciliśmy wiele sił i wtedy Marcinowi jej zabrakło w decydującym momencie i zachorował.
Całą wyprawa raczej wspominana jest w pańskiej książce średnio.
Ale to tylko pańskie wrażenie. Dla mnie niezapomniane jest, jak siedzimy sobie z panem Bogdanem Jankowskim, palimy papierosy i patrzymy na K2, jej piękno. Moment, który zostaje w pamięci. Spotkałem bardzo ważne osoby, Krzysztofa Wielickiego, Bogusława Magrela, który potem pomógł mi załatwić polskie obywatelstwo, co bardzo wpłynęło na moją drogę.
W jaki sposób?
Polska to wolność dla wspinacza. Tu ludzie kochają himalaizm, tu wydaję książki, tu ludzie przychodzą na spotkania, tu jest społeczność. Czuję, że ludzie, z którymi się wspinam, szanują mnie, stwarzają możliwości. Czuję się u was jak w domu.
Polska jako drugi dom?
Pojęcie domu jest dla mnie problematyczne. Czasem czuję się, jakbym nie miał domu. Nie mogę powiedzieć: "tu jest mój dom", ale gdybym miał powiedzieć, gdzie czuję się najlepiej, to są to dwa miasta. Bergamo i Wrocław. To przepiękne miasto, fantastyczne do życia, mam tam przyjaciół, jest wiele pięknych kobiet. I blisko Gór Sowich. W Tatrach jest park narodowy i trochę problemów.
Od pierwszej wyprawy na K2 do ostatniej góry straciły trochę romantyzmu? 15 lat minęło.
Oczywiście, troszkę tego romantyzmu straciły, ale to chyba nie chodzi o czasy, a o mnie. Wtedy miałem 30 lat, byłem młody, teraz mam lat 46. Nie powiem, że jestem stary, ale inaczej podchodzę do wielu spraw, mam inne relacje z ludźmi, rozumiem lepiej wiele rzeczy. Na pewno wtedy byłem bardziej żywiołowy, teraz rozumiem, że gdybym robił wszystko poprawnie, lepiej przygotowywał, mógłbym więcej osiągnąć.
A jednak to teraz porwał się pan na górę samotnie, co wielu uznało za szaleństwo.
Ale przecież pod koniec lat 80. Krzysztof Wielicki wszedł samotnie na Lhotse i nikt nie mówił o szaleństwie, a o wielkim wyczynie. Wtedy, w 2003 roku, nie mając tego doświadczenia, które mam dziś, nie byłbym w stanie wejść samotnie na K2. Teraz uznałem, że mam taką możliwość. Jak wtedy Marcin zachorował, cała wyprawa się skończyła. Jak teraz zostałem sam, wciąż mogłem próbować.
Za rok kolejna próba?
Jeśli zaproponują, to oczywiście. Teraz na pewno wiele będzie wypraw, choćby Hiszpanie. Nie ukrywam, że trochę się denerwuję, że ktoś nas wyprzedzi.
Jeśli zima kończy się w lutym, dwa wejścia Adama Bieleckiego, pańskiego partnera, są przez pana nieuznawane.
To były bardzo ważne wyprawy i nie zaprzeczam temu, ale moje podejście jest znane. Zima dla mnie musi być prawdziwa, mocna. I ta kończy się w lutym.
Jakiego Denisa poznamy z książki? Wszyscy znamy pana jako najszybszego wspinacza świata.
Wolę "jednego z najszybszych".
Niech będzie, jednak ta wasza wyprawa ratunkowa po Elisabeth Revol i Tomasza Mackiewicza zrobiła ogromne wrażenie.
A przecież wspinaliśmy się, powiedziałbym, normalnie. Wiele osób wchodzi w takim tempie. Oczywiście to, że była zima, że robiliśmy to w nocy, może robić wrażenie. W książce chcę pokazać bardziej siebie, swoją drogę, jak stawałem się wspinaczem, uczyłem życia.
On bowi Czytaj całość