Dariusz Faron, WP SportoweFakty: W jaki sposób pan, osoba niewidoma, został alpinistą?
Jerzy Płonka, alpinista: Wszystko zaczęło się od pogrzebu. Miałem przyjaciela, z którym spędzałem dużo czasu - między innymi chodziliśmy po niskich górach. Zachorował na raka kości. Zmarł w wieku 42 lat. Bardzo mnie to zabolało, długo nie mogłem się pogodzić z jego śmiercią. Pierwszy raz na grób poszedłem dopiero dwa lata temu, dziesięć lat po odejściu Staszka. Pamiętam, jak planowaliśmy na osiedlu, gdzie razem pojedziemy. W ogóle nie poruszaliśmy tematu śmierci. Cztery dni później, gdy byłem na pielgrzymce w Częstochowie, dostałem wiadomość, że Staszek nie żyje. Nie poszedłem na pogrzeb. Wymyśliliśmy z grupą znajomych, że ruszamy na Mont Blanc. Chcieliśmy oddać Staszkowi hołd, kochał Alpy. To było z naszej strony totalne szaleństwo.
Dlaczego?
Bo wcześniej nie byłem nawet w Tatrach! Nie miałem pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Pamiętam, jak na początku podróży zrobiliśmy we Wrocławiu przerwę na papierosa. Akurat zaparkowali koło nas jacyś wspinacze, którzy zaczęli gadać o chorobach wysokościowych, obrzęku mózgu i problemach z płucami. Popatrzyliśmy po sobie… "K...a, co my robimy? To jakiś absurd". Porwaliśmy się z motyką na słońce. Tuż przed podróżą kupiłem jakiś tani śpiwór w Decathlonie, zapakowałem pierwszą lepszą karimatę... Wszystko na wariackich papierach. No i pojechaliśmy. A że byliśmy wysportowani, udało się.
Na szczycie myślał pan o przyjacielu?
Proszę mi wierzyć, że gdy jako niewidomy chodzisz między szczelinami i przepaściami trzy tysiące metrów nad ziemią, nie masz głębszych refleksji. Nigdy wcześniej nie zakładałem raków, nie używałem liny. Dopiero na miejscu zdałem sobie sprawę, że grozi mi niebezpieczeństwo. Dziś mam dużo większe doświadczenie. Ktoś może się śmiać albo pukać w czoło, że byliśmy zupełnie nieprzygotowani. Z drugiej strony, kiedy patrzę na to, co się dziś dzieje… Turysta ma sprzęt za kilka tysięcy złotych, a idzie na Morskie Oko po betonie. I jeszcze połowę dystansu pokonuje dorożką.
Jak zaczęły się pana problemy ze wzrokiem?
Gdy miałem 2,5 roku wykryto u mnie wadę genetyczną – zdegenerowanie siatkówki i brak pigmentu w plamce żółtej. W podstawówce czytałem przez lupę, czasem wlazłem w jakiś słup, zdarzyło się rozbić gębę na latarni, ale dawałem radę. W gimnazjum przeszedłem na funkcję głosową komputera. I tak to postępowało… Miałem czas, by oswoić się z myślą, że przestanę widzieć. Bliscy w żadnym momencie nie dali mi do zrozumienia, że niewidomy równa się gorszy. Mama wysyłała mnie do sklepu po ziemniaki, a ojciec po fajki albo ze śmieciami. Przesadnie się o mnie nie troszczyli. Zresztą mam brata, który też nie widzi.
Co mu dolega?
Dokładnie to co mnie. Jemu chyba trochę trudniej było się przyzwyczaić do ciemności. Ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
- Ojej, Jurek, ty nie widzisz.
- Ojej, Paweł, ty też. Smutno. Co my teraz zrobimy?
Nie. Bawiliśmy się, tłukliśmy się, godziliśmy, gadaliśmy o dziewczynach - jak to bracia. Żyliśmy jak normalna rodzina. Gdy masz wokół bliskich, łatwiej ci wyjść z tego bagna.
Kiedy pomyślał pan, że zdobędzie wszystkie szczyty Europy?
W 2014 roku, cztery lata po Mont Blanc.
Skąd wziął pan pieniądze na projekt?
Wziąłem kredyt - prawie 50 tysięcy złotych. Ale spokojnie - kumpel zadłużył się na 120 tysięcy, ma gorzej. Zgodnie stwierdziliśmy, że byłoby super zdobyć Koronę Europy. Żaden niewidomy jeszcze tego nie dokonał. Został mi jeden szczyt – w Szwajcarii. Byłem już blisko, ale sto metrów od wierzchołka musieliśmy zawrócić ze względu na późną porę. Niczego w życiu nie żałuję. Gdybym cofnął czas, zadłużyłbym się jeszcze raz. Pieniądze to rzecz do nabycia, a ja byłem w każdym państwie Europy, Stanach Zjednoczonych, Azji… To zostanie ze mną na zawsze. [b]
Jaka była pierwsza wyprawa po Mont Blanc?[/b]
Założyliśmy stowarzyszenie Nie Widzę Przeszkód i ruszyliśmy na ukraińskie połoniny – Borżawą, Krasną i Świdowiec. Tam doznałem pierwszego poważnego wypadku. Zjeżdżałem na nartach ze stromego zbocza, podcięło mi nogi i rozwaliłem sobie bark – był zwichnięty, skręcony i wybity. Potem uszkodziłem go jeszcze kilka razy.
Jak inni reagują, gdy widzą niewidomego w wysokich górach?
Opowiem panu, jak polecieliśmy do Szwecji, żeby zdobyć szczyt Kebnekaise. Najpierw dojechaliśmy do podnóża masywu i szliśmy dwadzieścia parę kilometrów do bazy. Wybraliśmy drogę przez lodowiec, ale po czterech godzinach zaczęło wiać z prędkością ponad 100 km/h, doszły opady zmrożonego śniegu. Nie byłem w stanie normalnie iść, czołgałem się na czworakach. Dobrnęliśmy do małej drewnianej chaty. Pogoda się nie poprawiała, więc zadzwoniliśmy po służby ratunkowe. Czekaliśmy dwadzieścia kilka godzin, bo wcześniej ratownicy nie mogli dolecieć helikopterem. Bali się, że przez wiatr rozwalą się o szczyty. Zamarzła mi twarz, skończyło nam się jedzenie, atmosfera mocno siadła. Za to ratownicy strasznie się ucieszyli na mój widok.
- O k...a, niewidomy!
Byli zadowoleni, że wykorzystają umiejętności ze szkoleń i sprowadzą ślepego. Potem jeszcze sobie ze mną zdjęcie zrobili. Byłem atrakcją.
Często jest pan traktowany w górach jak miś na Krupówkach?
Nie. Koledzy nigdy mnie też nie wkręcali. Wspominam o tym, bo jest taka anegdota o innym niewidomym wspinaczu, Łukaszu Żelechowskim. Ruszył z przyjaciółmi na Kilimandżaro i pewnego dnia koledzy mówią:
- Łukasz, musimy ci coś powiedzieć. W ch** cię robimy, bo my nie jesteśmy w Afryce, tylko na hałdzie w Sosnowcu.
Łyknął jak pelikan i strasznie się wkurzył.
Pan często się tak wkurzał?
Raz, w drodze na Rysy, za Czarnym Stawem. Spotkaliśmy grupę ludzi, którzy przekonywali, że powinienem zawrócić. "Przecież on nie widzi! Nie da sobie rady!". Skończyło się tak, że my weszliśmy, a oni zawrócili. Góry potrafią zaskoczyć. Ale też mocno weryfikują.
Co konkretnie ma pan na myśli?
Przed wyprawą zawsze wszystko gra. Mnóstwo uścisków, okrągłych zdań. "Pamiętaj, stary – jak będziemy u góry, możesz na mnie liczyć!". Jest miło, jesteśmy przyjaciółmi, każdy się cieszy. Mamy wspólny cel, damy radę, jeden za wszystkich… bla bla bla. A potem zaczynacie funkcjonować w typowo górskiej rzeczywistości: zamiast deski klozetowej – kamienie i śnieg, zamiast dań z Sheratona – codziennie konserwa z cebulą i kaszą. Informacja przez telefon satelitarny, że przez trzy dni musicie siedzieć na dupie, bo jest zła pogoda. Widzisz pierwszy wypadek, pierwszego trupa w worku. Uświadamiasz sobie, że nie dość, że jest do dupy, to jeszcze możesz zginąć. I niektórym przestaje się podobać. "Kur**, nie po to tu przyjechałem, żeby czekać!", "zdobędę ten pieprzony szczyt i spadam!". Z ludzi wychodzi najgorsze.
Gdzie przeżył pan coś takiego?
Na przykład podczas wyprawy do Kirgistanu. Jako niewidomy potrzebuję trochę więcej czasu, by minąć szczelinę. Koledzy mnie instruują. "Pół kroku do przodu, lekko w prawo, duży krok". Niektórzy zaczynają mnie cisnąć. "Weź się rusz! Ile jeszcze?!". Nie rozczulam się nad sobą. Mówię tylko, że w górach jesteśmy czasem zupełnie inni niż na dole. Pamiętam, jak w Kirgistanie chłopcy byli na grani, a ja odpowiadałem w namiocie za łączność.
- Gdzie jest Michał?
- Powiedział, że ma wszystko gdzieś i usiadł na kamieniu. Został z tyłu.
- Przecież mieliście się nie rozdzielać. Zostawiliście go samego?
- No tak…
Czemu pan nie atakował szczytu?
Na początku wyprawy jacyś Rosjanie ukradli mi cały sprzęt. Wzięli odzież termoaktywną, krótkofalówki itd. Siedziałem w bazie i prowadziłem innych od trzeciej nad ranem do dwudziestej trzeciej. Pan Krzysztof Wielicki powiedział w jednym z wywiadów, że najgorsze to czekać w namiocie i nie móc pomóc innym. Doskonale wiem, o czym mówił. Nieraz chcesz się do kogoś dobić, żeby się dowiedzieć, czy wszystko gra, a on cię ma w dupie, bo zobaczył szczyt. W góry chodzą też samobójcy. Najważniejszy jest dobór ludzi.
Często bał się pan na wyprawach?
Gdy siedzisz na grani, a pod tobą dwukilometrowa przepaść, trudno się nie bać. Ale nie powiedziałbym, że czuję przed górami strach. Bardziej respekt. Tym bardziej że nie widzę. Pamiętam, jak na Islandii wspinaliśmy się na aktywny, lecz zamrożony wulkan. Koledzy powiedzieli w końcu, że weszliśmy na szczyt, ale nie czułem radości. Myślałem tylko o drodze powrotnej, która była usiana potężnymi szczelinami. Szedłem po lodowcu i czułem, że coś pod spodem się odrywa. W dodatku znad Morza Północnego napłynęły chmury burzowe. Wiatr, śnieg, mały armagedon. Co jakiś czas ktoś wpadał w śnieg po pas. Przepraszam za wyrażenie, ale nigdy tak szybko nie spier...ałem ze szczytu.
Miał pan myśli, że może pan zginąć?
Nigdy nie otarłem się w górach o śmierć. Za to zdarzyło mi się to, gdy nurkowałem.
Zamieniam się w słuch.
Schodziliśmy pod wodę na krakowskim Zakrzówku. Widzę w pięciu procentach, więc dotarło do mnie, że nagle zrobiło się ciemniej. Miałem linę, a mimo to spanikowałem, głowa odmówiła posłuszeństwa. Zacząłem łykać wodę. Wtedy faktycznie pojawiła się myśl: "ja tu już zostanę". Uratował mnie kolega, który zauważył w ciemności, że coś nie tak. Podpłynął, położył mi rękę na ramieniu i się uspokoiłem. Bez problemu się wynurzyłem, ale pod powierzchnią działa na mnie za dużo bodźców. Tam istnieje inny świat. Poza tym jeśli pod wodą koledze stanie się coś złego, ja tego nie zauważę i nie będę mógł mu pomóc. Zdobyłem uprawnienia, do dziś kocham nurkować, jednak bardziej ciągnie mnie w góry.
Proszę mi opisać ulubiony widok.
Wybieram zachód słońca nad górami. I szczyt Golem Korab na granicy albańsko-macedońskiej. Ogromna zielona połonina, a w dole piękne lasy. I dzikość… Coś niesamowitego. Ale nie tęsknię za wzrokiem. Nie gdybam, mimo że ze sprawnymi oczami byłoby łatwiej. Wolę patrzeć do przodu. Niebawem biorę ślub.
Jak pan poznał narzeczoną?
Leciałem z kumplem na Wyspy Owcze i czekaliśmy na przesiadkę na Islandii. Przeglądał na lotnisku mojego Facebooka, nagle mówi: "O, fajną znasz dziewczynę”. Zagadałem do niej i jakoś poszło. Głupio to zabrzmi, ale ja Ani nigdy nie widziałem. Nie jestem w stanie zobaczyć jej uśmiechu, koloru oczu, a mimo to mam jej konkretne wyobrażenie w głowie. Długie włosy, jakieś 170 cm wzrostu, niebieskie oczy. Rozmiar buta czterdzieści! Cholera… trudno się kogoś opisuje, jeśli się go nie widziało.
A trudno z kimś być, gdy jest się niewidomym?
Pamiętam pierwszą randkę. Wybrałem taką knajpę, żebym potrafił sam dojść do toalety. Trochę głupio na spotkaniu z dziewczyną wypalić: "sorki, muszę dwójkę, zaprowadzisz mnie do kibla?". Dziś i tak jest lepiej niż kilka lat temu. Coraz mniej osób wstydzi się swojej ślepoty, coraz więcej wychodzi na ulicę z białą laską. Z drugiej strony – jest masa rzeczy do zrobienia.
Na przykład?
To temat rzeka, ale dam przykład. Jestem za tym, by zlikwidować szkoły specjalne, zastąpić je wyłącznie klasami zintegrowanymi. Pakujesz niepełnosprawnych do jakiegoś molochu i wysyłasz sygnał: "Tu chodzą nienormalni". Nie powinniśmy funkcjonować w izolacji. W "normalnej" klasie trafisz pewnie na jednego czy dwóch idiotów, którzy będą śmiać się z laski albo wózka inwalidzkiego, ale rozwiniesz się bardziej niż w szkole specjalnej. Kończysz taką placówkę i co dalej? Nie ma specjalnych studiów dla niewidomych. Musisz zacząć żyć, a nie potrafisz.
Niewidomy to ciągle w społeczeństwie ktoś gorszy?
Największy problem nie leży w społeczeństwie, tylko w samych niepełnosprawnych. Nie chcę wrzucać wszystkich do jednego worka, ale niewidomi są często leniwi i roszczeniowi. Jakie jest ich powszechne wyobrażenie? Dostają rentę, pięćset plus i siedzą w domu. Niestety ten stereotyp nie bierze się z niczego. Zaznaczam, że nie mówię tu o paru procentach, które aktywnie działają, robią coś ciekawego, zdobywają medale na igrzyskach paraolimpijskich… Większość woli całymi dniami bujać się na krześle. A jak już wychodzą, mają gdzieś, jak się ubrać, bo oni nie widzą. W porządku – ale inni widzą ich. Powinniśmy bardziej o siebie dbać. I żyć.
Pan żyje.
Takie mam poczucie. Trzydzieści jeden lat minęło jak jeden dzień, wszystko ma kolory. Życie jest za krótkie, żeby się załamywać niepełnosprawnością. Zresztą wmawiam sobie, że z moimi oczami jest coraz lepiej. Nadzieja umiera ostatnia. Postęp technologii i medycyny jest w ostatnich latach tak duży, że może kiedyś uda się naprawić wzrok. Ale jakoś specjalnie na to nie czekam.
No dobrze… to kiedy ten ostatni szczyt korony Europy?
Za rok, może dwa. No i ślub.
Garnitur już kupiony?
Jeszcze nie zwariowałem, żeby kupować garniak za kilka tysięcy na jedną imprezę. Mam taki, który świetnie na mnie leży. Bardziej martwi mnie pierwszy taniec. Muszę iść na jakiś kurs, żeby nie było wstydu…