Jakub Krzewina: Hejt po mnie spływa. Nie biję ludzi na ulicy

Getty Images / Tony Marshall  / Jakub Krzewina kończy sztafetę 4x400 metrów w Birmingham. Polacy zgarnęli wtedy złoty medal
Getty Images / Tony Marshall / Jakub Krzewina kończy sztafetę 4x400 metrów w Birmingham. Polacy zgarnęli wtedy złoty medal

- Powstała u nas moda na patriotyzm. Wielu ludzi robi rzeczy na pokaz, nie rozumie symboli. To masówka, często śmieszna i żałosna. Nie wszystko wygląda tak, jak powinno - mówi nam mistrz świata w sztafecie 4x400 metrów Jakub Krzewina.

W tym artykule dowiesz się o:

Kamil Kołsut (WP SportoweFakty): Jest pan oszołomem?

Jakub Krzewina: Chyba nie.

Wysoki, łysy, wszędzie tatuaże. Tu "wrzesień 1939", tam "śmierć wrogom ojczyzny".

I do tego kibol! No, ale chyba taki zły człowiek to ze mnie nie jest. Musi pan dopytać rodziny, znajomych. A tatuaż "śmierć wrogom ojczyzny" nie znaczy przecież, że zaraz wyjdę na ulice kogoś bić. Chodzi o gloryfikację żołnierzy walczących w drugiej wojnie światowej, o hołd wobec bohaterów, a nie namawianie do złego.

Nie każdy to rozumie.

Powstała u nas moda na patriotyzm. Wielu ludzi robi pewne rzeczy na pokaz, nie zdaje sobie sprawy ze swoich działań. Nie wszystko wygląda tak, jak powinno. Kiedyś na przykład projekty koszulek pochodziły z forum kibicowskich, taki sam wzór miało dwadzieścia czy trzydzieści osób. Dziś to masówka, często śmieszna i żałosna.

Nie założyłbym na siebie symbolu, nie znając jego znaczenia. Zakładając bluzę z motywem Narodowych Sił Zbrojnych wiedziałem, co to za żołnierze. Jak, z kim i o co walczyli. Miałem wszystko opanowane. Zawsze dużo czytałem, czytam do dziś.

Jest na to czas?

Nie gram w gry, filmy oglądam rzadko, ostatnio nawet komputera nie zabieram na zgrupowania. Wolny czas spędzam na czytaniu książek. Najczęściej historycznych, choć ostatnio - po tragedii na Nanga Parbat - mam zajawkę na te o alpinizmie. Nie zamykam się, interesują mnie różne tematy. Czasami przed wyjazdem na zgrupowanie po prostu wchodzę do księgarni i kupuję coś nowego. Książki już mi się nie mieszczą w domu.

Łamie pan stereotypy. Niby wytatuowany kibol, a wieczory spędza z książką przy kawie.

Kawy nie piję, tylko zieloną herbatę. Do książki, tak, wiem. To brzmi jeszcze gorzej.

Żałuje pan któregoś tatuażu?

Nie. Mam nawet pomysły na kolejne, ale brakuje czasu. Jakie? Nie chcę zdradzać. Pokażę, jak będzie gotowy. Jedno mieć projekt w głowie, a drugie to jak wykonawca przełoży go na skórę. Oczywiście mówimy o tatuażach z przekazem, głębszym przesłaniem. Kwiatki czy wisienki mnie nie interesują.

Dużo się zmieniło w pana życiu po pobiciu rekordu świata?

Wzrosła rozpoznawalność. Jestem charakterystyczny, rzucam się w oczy. Podczas pobytu w Polsce nie ma dnia, żeby ktoś mnie nie rozpoznał. Sporo jest wywiadów, spotkań. Ostatnie miesiące spędziłem naprawdę aktywnie.

Zdarzały się zaczepki, słowne ataki?

Nigdy prosto w oczy. Oczywiście, w sieci trafiają się różne komentarze, ale dziś po prostu panuje moda na hejt. Mnie to nie rusza. Szkoda mi tylko mojej mamy, która wszystko czyta i później bierze do siebie, przeżywa. Po mnie prowokacje i hejt spływają. Poza tym wiadomości pozytywnych jest dużo więcej niż tych złych.

Niedawno przy okazji zawodów w Gliwicach ktoś napisał: "Gdybym spotkał tego Krzewinę w ciemnej uliczce, to bym uciekał". Tak w żartach. Ja nie chodzę po ulicach ludzi bić. Jestem sportowcem i sport jest najważniejszy. Nie walczę ze swoim wizerunkiem, to nie ma sensu.

Miał pan propozycje polityczne? Ktoś próbował po Birmingham wciągać Jakuba Krzewinę na sztandary?

Oferty miałem już cztery lata temu po mistrzostwach Europy w Zurychu. Dostawałem zaproszenia z kampanii wyborczych, aby się gdzieś pokazać, wejść do komitetu poparcia. Ja się jednak do polityki nie nadaję, jestem zbyt nerwowy. I za bardzo honorowy.

Zainteresowanie cieszy czy męczy?

Nie doskwiera mi to. Przez to całe szaleństwo trudno było jednak o właściwą regenerację po treningach. Z tego zrodziły się urazy, także problem ze ścięgnem Achillesa, który przeszkodził mi na mistrzostwach Polski w Lublinie.

W tym całym szaleństwie był czas na reset? Chwilę odpoczynku, zabawy?

Taki miałem plan. Myślałem, że po starcie w Birmingham wreszcie trochę odpocznę i przez 2-3 dni pobawię się ze znajomymi. A nie było na to czasu! Inna sprawa, że przez mój wygląda zawsze miałem problem z imprezami. Nie ważne, jak się ubrałem, zawsze na bramce szukali czegoś, żeby się przyczepić i mnie nie wpuścić. Chodziłem więc tylko tam, gdzie miałem znajomych.

ZOBACZ WIDEO Nowy punkt na siatkarskiej mapie Polski. "Mam nadzieję, że wytrenujemy w Zakopanem medale"

Jak wyglądały pierwsze dni po rekordzie świata?

Pierwszy telefon zadzwonił o 7:30. I jak odebrałem, tak siedziałem pod ładowarką do 21:00. Komórka płonęła, aż wieczorem ją wyłączyłem. Musiałem zjeść, odpocząć. Kolejnego dnia miałem spotkanie z dziennikarzami we Wrocławiu, później reporterzy odwiedzili mnie w domu. Następny dzień to samo. Program dla wojska, wizyta w szatni Lecha, rozmowy i wywiady. Udzielając ostatniego pisałem do dziewczyny, co ma mi spakować na zgrupowanie. I właściwie tak, jak stałem, poleciałem do RPA.

Wariactwo.

Całe szczęście, że miałem 4 godziny na przesiadkę we Frankfurcie. Mogłem wreszcie zejść, zdrzemnąć się, wyluzować. Kiedy doleciałem na miejsce, trener już po rozruchu powiedział mi: "Idź, odpocznij". Krew lała mi się z nosa. Przespałem trzy dni. Później zabrałem się za odpisywanie na wiadomości z Facebooka i Instagrama. Poświęcałem na to godzinkę dziennie, były ich tysiące. Szalony czas.

Dziś jest już lżej?

Tak, choć dziennikarze ciągle dzwonią. Nie tylko w sprawie biegania, pytają o sprawy historyczne, o piłkę nożną. A dawno nie przeżywałem mundialu tak mocno, jak ostatnio. Chyba przez start Polaków.

Od małego interesowałem się piłką, podczas mistrzostw świata w Korei uciekaliśmy z lekcji żeby zdążyć na mecz. Dziś mam trzy dychy na karku i wciąż nie przeżyłem "swojego mundialu", takiego z sukcesem. Liczyłem, że teraz uda się zrobić coś fajnego, ale wyszło inaczej. Wciąż jestem w szoku i tego nie rozumiem.

Piłkarze zwolnili wam miejsce w plebiscytach.

Od dziecka marzę o Balu Mistrzów Sportu, może wreszcie się doczekam! Sport był przy mnie zawsze, pamiętam już mistrzostwa Europy w Anglii. Miałem 7 lat i biegałem do kiosku po karty piłkarskie. Mocno przeżyłem też małyszomanię, siedziałem przed telewizorem z szalikiem. Napisałem nawet list do Małysza, jego żona przysłała mi zdjęcie z autografem.

Tak, od małego byłem zapaleńcem. Oglądałem wszystkie wiadomości sportowe, prowadziłem zeszyty, zbierałem wycinki z gazet. I teraz marzy mi się ten Bal.
[nextpage]Jest pan wojskowym. Jak służba wygląda w praktyce?

Jestem oddelegowany do treningów w Poznaniu, jeżdżę też do Wrocławia na szkolenia. Moim głównym zadaniem jest osiąganie konkretnych wyników sportowych. Co roku dostaję wytyczne, z których jestem rozliczany.

Solidne przeszkolenie było?

Czteromiesięczne. Świetna przygoda. Pobudka 5:30, musztra, marsz, strzelanie. Na początku nie przyznawałem się, że jestem sportowcem, bo nie chciałem taryfy ulgowej. Dopiero po dwóch tygodniach jeden z kolegów mnie nakrył. A już jako dzieciak miałem zajawkę na wojsko. Karabiny, chodzenie po lesie, budowanie baz. Wychowałem się na "Kawalerii powietrznej" i "Czterech pancernych", chciałem być komandosem. Zostałem strzelcem, to moja specjalność. Spędziłem na tym ostatni miesiąc przeszkolenia, umiem obsługiwać broń.

Wojsko pozwoliło mi w jakiś sposób realizować pasję. I właściwie gdyby nie ono, to pewnie dziś by mnie w sporcie nie było. Z dyscyplinami olimpijskimi bywa tak, że wystarczy słabszy rok i jesteś bez kasy. Ja na krawędzi byłem w 2012 roku, miałem problemy finansowe. Dzięki powołaniu zyskałem spokojną głowę, mogłem przestać martwić się o jedzenie i dach nad głową.

Później był jeszcze jeden kryzys.

W 2017 roku kompletnie nie udał mi się sezon halowy. Byłem w świetnej formie, ale rozwaliłem kolano, a koledzy pod moją nieobecność zostali mistrzami Europy. Latem znowu się wszystko dobrze układało i po raz kolejny dopadł mnie uraz. Nie pojechałem na mistrzostwa świata. Wahałem się, co dalej. Powiedziałem sobie: "Ryzykuję, zmieniam wszystko, daję sobie jeszcze rok". I u trenera Marka Rożeja odżyłem.

Miał pan sezon, który przetrenował bez kontuzji?

Trwający rok, aż do teraz, układał się naprawdę dobrze. Wcześniej wpadłem w błędne koło. Doznawałem urazu, ale musiałem trenować, żeby nie stracić stypendium i mieć z czego żyć. A coś cię boli, to biegasz nienaturalnie i łatwiej o kolejną kontuzję. Tak z jednego urazu przechodziłem w drugi. Teraz mam nadzieję, że się na dobre wyleczę i będzie już wszystko w porządku. Najważniejsze, żeby było zdrowie na igrzyska w Tokio.

To granica, data końcowa?

Jeszcze nie wiem. Wszystko zależy od tego, na jakim poziomie będę biegał.

Trener Andrzej Luzak to człowiek, który odmienił pana życie?

Tak, przekonał mnie do biegania. A właściwie zmusił. Męczył, truł tyłek, miałem go dosyć. Dziś jest moda nie bieganie, wszyscy ubierają legginsy i obcisłe koszulki. A wtedy, jak ja widziałem ich w tych gaciach... Nie ma szans, koledzy będą się ze mnie śmiać! Poza tym tak po ludzku średnio mi się chciało. Całe szczęście, że w końcu na ten trening poszedłem.

Miałem zajęcia z innym 400-metrowcem, który odnosił jakieś sukcesy na poziomie województwa. Wszystko robiłem przed nim, nie męczyłem się i trochę mnie to ruszyło. Więc tak sobie chodziłem, raz-dwa razy w tygodniu przez trzy czy cztery miesiące. Aż trener wziął mnie na mistrzostwa Polski juniorów. Wygrałem bieg eliminacyjny, potem finał B, zrobiłem "życiówkę". I trochę człowieka złapała podjarka.

Kilkanaście tygodni później miałem start w Bydgoszczy. Rok starszy kolega chciał robić minimum na mistrzostwa Europy juniorów i jego trener poprosił, żebym pobiegł z nim. Pomógł, napędził. Pobiegłem, wygrałem. Wszyscy mi gratulują. I mówią: "Zrobiłeś minimum!". A ja zdębiałem. Co to jest minimum, jakie minimum? O co wam chodzi? Dopiero trener mi wszystko wyjaśnił. Tak się zaczęło.

Gdyby nie upartość Luzaka, to dziś mógłby pan siedzieć pod budką z piwem?

Aż tak to nie, jestem ambitnym kolesiem. Presja środowiska presją środowiska, ale zawsze miałem swój rozum. I silny charakter. Kiedy wchodziłem do jakiejś grupy, to starałem się być w niej wysoko. Trudno mnie sobie podporządkować. Na pewno mogę jednak powiedzieć, że gdyby nie trener Luzak, to w sporcie by mnie nie było.

Ważne miejsce w pana biografii zajmuje też inny trener, Józef Lisowski. Jak żyjecie?

Mamy dobre relacje. Kiedyś mi zaufał, dzięki niemu trafiłem do wojska i za sprawą  jego treningów pobiłem rekord życiowy. Później było różnie, nie do końca się dogadywaliśmy. Nie chcę już do tego wracać.

Stracił pan przez niego kontrakt z Nike.

Nie startowałem za granicą i nikomu nie opłacało się finansować takiego zawodnika. Żartujemy sobie, że trener Lisowski ma "politykę płatnych mityngów". Jeździł się u niego nie tam, gdzie tobie płacą, tylko w miejsca, gdzie samemu płaci się za udział. Głównie po mniejszych polskich miejscowościach. To już jednak przeszłość. Przyszedł nowy etap i mam trenera, z którym łączą mnie świetne relacje.

W grupie Rożeja jest pan rodzynkiem, dziewczyny pewnie wokół pana biegają.

Dobrze się dogadujemy, choć - jak to z dziewczynami - każda ma codziennie inny humor. Ja jestem towarzyski gość, podczas zajęć buzia mi się nie zamyka. Dziewczyna wiedzą, że kiedy są pospinane, to potrafię żartem rzucić i od razu się rozluźniają.

Na treningach to pan zarządza muzyką?

Dziewczyny już się z tym pogodziły. Jest sporo hip-hopu, przed zawodami lubię się za to się nastawić i często słucham kawałków patriotycznych.

To działa, ładuje pana energią?

Sam start z orzełkiem na piersi to coś wyjątkowego. W klubie wygrywam i przegrywam jako Krzewina, a w kadrze biegam dla Polaków, dla Polski.

Bywa tak, że człowiek mieszka w małej miejscowości, idzie do pracy odbębnić osiem godzin i raz w roku jedzie nad morze. Żyje szarym życiem. A sportowiec może dać mu radość. Ludzie nas oglądają, kibicują. Dostaję dużo wiadomości i czasem mam łzy w oczach. Spotkania z kibicami uświadamiają mi, że nie biegam tylko dla siebie. Sport łączy ludzi, zasypuje podziały. Starty z orzełkiem to coś więcej. Trzeba o tym myśleć.

Co jeszcze pana motywuje?

Trenuje dla siebie i dla rodziny. Żyję z biegania. Każdemu zdarzają się czasem gorsze dni. Takie, że ma dość i nie chce ruszyć tyłka z łóżka. Potrafię się jednak zebrać, wstać i zrobić jeden z najlepszych treningów. Dzięki temu poznaję swój charakter. To mnie nakręca.

Wielu sportowców współpracuje z psychologiem. Lekkoatleci mają Jana Blecharza.

Samo spotkanie z nim potrafi mnie niesamowicie naładować. Podczas rozmowy chłonę jego słowa jak gąbka. Dzięki niemu uświadomiłem sobie, jak przy pomocy głębszej motywacji można oszukać organizm.

W 2016 roku miałem trudny czas. Kontuzja, operacja, tygodnie o kulach. Goniłem czas, byłem zajechany, ledwo biegałem. A tu przyszły mistrzostwa Polski, kwalifikacje do igrzysk olimpijskich. Załamka.

Do finału awansowałem z siódmym czasem, dostałem dziewiąty tor. Biegnę, za nami trzysta metrów, a ja dopiero siódmy. Masakra, nie mam siły. I nagle za słupkiem widzę rodzinę. To mi dodało niesamowitej energii. Dobiegłem do mety trzeci, pojechałem na igrzyska. Tak dużo w sporcie znaczy głowa.

Zobacz inne teksty -->

Autor na Twitterze:

Źródło artykułu: