To jest Lech na skalę naszych możliwości

PAP
PAP

Piłkarze Jana Urbana przypadkowo znaleźli się w zbyt korzystnej dla siebie sytuacji i nie potrafili tego wykorzystać. Mecz z Fiorentiną pokazał, że Lech Ponań nie jest jeszcze zespołem klasy europejskiej.

W strefie wywiadów pomeczowych zawodnicy Lecha Poznań nie sprawiali wrażenia szczególnie przybitych porażką.

Przegrana z Fiorentiną sprowadza szanse poznańskiego Lecha na wyjście z grupy Lidze Europy do niemal matematycznych. Teoretycznie Lech ma sprawy w swoich rękach, ale przy obecnej formie 6 punktów w meczach Belenenses (wyjazd) i FC Basel (dom) to scenariusz dla fanów filmów przygodowych. Ale jest też pozytywna strona – Lech pokazał, że znajduje się na fali wznoszącej.

Porażka z liderem Serie A nie jest na pewno czymś, z czym łatwo się pogodzić, tym bardziej że we Florencji Lech wygrał i dał sobie nowe życie. Tyle, że jest to porażka, którą można było uwzględnić w tegorocznym kalendarzu. Nie znaczy to, że można ją usprawiedliwić, bo trudno nie odnieść wrażenia, że Lech nie zrobił wszystkiego, żeby zdobyć choćby punkt.

Wygrana w pierwszym meczu we Florencji była swego rodzaju cudem. Skazywany na straty zespół mistrza Polski lub też, jak kto woli, ostatniej drużyny naszej Ekstraklasy, przełamał dramatyczną serię. Nawet jeśli było to w największym stopniu wynikiem szczęśliwego splotu wydarzeń, to jak zwykle dało nadzieję naiwnemu kibicowi z Polski. Ale nie ma sprawy, jesteśmy przyzwyczajeni, życie polskiego kibica toczy się od nadziei do nadziei, a szans upatrujemy bardziej w mocach nadprzyrodzonych (wierzymy, dajcie z siebie wszystko, musicie, nie poddawajcie się) niż w rozsądnej i chłodnej kalkulacji.

A jednak, od czasu meczu we Florencji mogło być tylko lepiej. I było. Ale nie w czwartek Poznaniu, bo nie trafia się dwa razy z rzędu szóstki w totka. Oczywiście Fiorentina to nie Bayern czy Barcelona. Po prostu trzeba pogodzić się z faktami – polskie kluby jadą do Europy wiejską drogą i nie mogą znaleźć wjazdu na autostradę. I nie znajdą, bo jest nie po tej stronie.

Fiorentina nie była może w rewanżu zespołem, którego nie dałoby się ograć. Nie imponowała jakimś błyskiem, światowymi zagraniami. Mówiąc wprost - z wysokości trybun nie dało się odczuć, że to drużyna z lepszego piłkarskiego świata. Co innego na boisku. Gergo Lovrencsics po meczu powiedział, że gdy stajesz naprzeciwko takim piłkarzom, jest to już odczuwalne. "Wszystko robią tak łatwo i zdecydowanie szybciej niż nasze zespoły ligowe. Taktycznie są na wyższym poziomie. Musisz włożyć bardzo dużo wysiłku, żeby zatrzymać ich atak".

Te niedostrzegalne często gołym okiem różnice powodowały, że Fiorentina grała spokojnie, jakby ze świadomością, że w końcu i tak coś wpadnie. I tak się stało.

Dość brutalna prawda jest taka, że dziś, najlepsze polskie kluby, Lech i Legia, mogą przeciwstawić dobrych zachodnim klubom walkę i kontrę. Lata lecą i nic się nie zmienia. Poza infrastrukturą.

Ale też trzeba oddać Lechowi, że swoje szanse potrafił z taką drużyną stworzyć. Nie zgodziłbym się z Andrzejem Strejlauem, który przekonywał nas w stadionowej windzie, że Lech zagrał dobrze jak na swoje możliwości. To za dużo powiedziane, zbyt optymistyczne i zbyt łatwo usprawiedliwiające porażkę. Widząc zespół przegrywający swoją szansę spodziewałbym się jakiegoś desperackiego zrywu, szaleńczych ataków.

Joachim Loew, selekcjoner Niemców, motywował swoich zawodników historią własnego wejścia na Kilimandżaro. "Kiedyś bardzo chciałem wejść na tę górę, ale w pewnym momencie zwątpiłem. Uparłem się jednak, że jest to możliwe i udało się. To samo trzeba robić w meczu, zawsze znaleźć dodatkową motywację, podjąć ostatnią próbę".

Lubię tę historię, bo pokazuje podejście niemieckiego piłkarza. Podejście, które czyni z Niemców potęgę i jednocześnie obnaża nasze słabości. To jest coś czego nie ma Lech, ale to raczej wynika z charakterystyki zawodników. To nie jest zespół wojowników.

Ale też nie można powiedzieć, że Kolejorz zagrał źle. To był Lech na skalę naszych możliwości.

Karol Linetty miał kilka świetnych akcji, ale dwa razy zabrakło mu dobrego ostatniego podania. Pokazał kilka dobrych zagrań, zwłaszcza sytuacja z końcówki pierwszej połowy gdy świetnie uciekł dwóm rywalom i stworzył dobrą okazję kolegom była zwiastunem jakiejś jego klasy i musiała zostać odnotowana przez menedżerów zachodnich klubów. Bramki mogli strzelić Szymon Pawłowski i Lovrencics, ale zabrakło precyzji. A więc znowu czegoś zabrakło. Lech jest więc jak hazardzista, który już prawie wygrał milion, ale znowu jakiś mecz mu "nie wszedł". Świat jest pełen takich przegranych niedoszłych milionerów. Dobra informacja jest taka, że te sytuacje były i to powinno się jakoś przełożyć na krajowe rozgrywki. Urban jest z tych, którzy będą wiedzieli jak przetłumaczyć porażkę na język korzyści.

Nie ma może w grze Lecha takiego efektu wizualnego jak na początku pracy Macieja Skorży, który zamienił schematyczną i jednak dość siermiężną drużynę Mariusza Rumaka w ekipę pełną polotu i kreatywności, ale też trzeba patrzeć na okoliczności. Rumak pozostawił drużynę "pociętą", a Jan Urban przejął po Skorży ekipę "poważnie ranną". To że pacjent który nie miał ochoty walczyć o przetrwanie przeżył a nawet wstał na nogi, jest już wielkim osiągnięciem.

[b]Marek Wawrzynowski z Poznania

[/b]

Źródło artykułu: