Newspix / Krystyna Pączkowska / Na zdjęciu: Policja strzeże wejścia dla zawodników na stadionie w Podgoricy

Eliminacje MŚ 2018. Podgorica gorąca dla Polaków

Jacek Stańczyk

- Zaatakowali nas od tyłu. Tylko dlatego, że usłyszeli język polski. Nie dali nam żadnej szansy. Skakali po nas - opowiada pobity pięć lat temu w Podgoricy Michał Mazur.

O tych wszystkich szczegółach najchętniej by dziś już nie pamiętał. Wspomina nam jednak: - To była szybka akcja. Szedłem z kolegą z biura prasowego na spotkanie z dziennikarzami. Nie mieliśmy na sobie barw klubowych, tylko rozmawialiśmy po polsku. Nagle bez ostrzeżenia ktoś nas zaatakował od tyłu, grupa kilku osób. Nie dali nam szans na reakcję i obronę. Po chwili leżeliśmy na ziemi, skakali po nas dosyć intensywnie. Na szczęście to było zaraz przy banku. Wyskoczyli z niego ochroniarze i nam pomogli. Przegonili ich i zaprowadzili nas na pogotowie. Tam udzielono nam pomocy - wspomina Mazur.

Przypadek lub nie, ale niedaleko od stadionu znajduje się szpital.

Polowanie na Polaków

To był lipiec 2012 roku, Michał Mazur był wówczas rzecznikiem prasowym Śląska Wrocław. Drużyny, która w eliminacjach do Ligi Mistrzów trafiła na klub Buducnost Podgorica. Atmosfera tego meczu i całego wyjazdu nie była normalna. Wrocławianie wiedzieli mniej więcej, czego się spodziewać, przecież pojechali na gorący bałkański teren. Można było zakładać, że na stadionie bezpiecznie nie będzie, że race i petardy będą fruwały. Do głów im jednak nie przyszło, że na ulicach będzie się odbywało polowanie na Polaków.

 - Tak to właśnie wyglądało. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nas tam chlebem, solą i kwiatami nie powitają. Natomiast nie spodziewaliśmy się, że zagrożenie może nas spotkać poza stadionem tylko dlatego, że powiemy jedno słowo po polsku. Na żadne ryzyko się nie wystawialiśmy, nie chodziliśmy nocą po mieście, nie zakładaliśmy koszulek klubowych, nikogo nie prowokowaliśmy. Wystarczyło, że byliśmy Polakami - wspomina Mazur. Miał złamaną kość oczodołu, liczne krwiaki i siniaki.

ZOBACZ WIDEO Byliśmy z kamerą na treningu reprezentacji Polski 

Danilo Mitrović, dziennikarz największej czarnogórskiej gazety "Vijesti" też pamięta mecz Buducnosti ze Śląskiem. - Śląsk przyjechał i sprawiał problemy. To nie była wtedy wina miejscowych - twierdzi.

Czarnogórcy oskarżali polską stronę, że była agresywna od razu po przekroczeniu granicy. Chodzi oczywiście o fanów Śląska. Zresztą, oni potem na stadionie wyrywali krzesełka, rzucali racami, polski klub zapłacił 40 tysięcy euro kary. Polacy narzekali, że już na granicy służby porządkowe traktowały ich brutalnie i prowokowały. Na przykład przez kilka godzin nie pozwolono Polakom wyjść w upale z autokarów. A gdy tylko ktoś chciał to zrobić, był bity pałkami. Dziennik "Vijesti" relacjonował nawet później, że miejscowa policja w szale tłukła nawet w mieście Czarnogórców, myśląc, że to Polacy.

 - To był specyficzny wyjazd. W dniu meczu otrzymywaliśmy sygnały, że na drogach dojazdowych do Podgoricy i na ulicach miasta jest nieciekawie - mówi Mazur.

Kierownik bohater

I przypomina sobie jeszcze jedną dantejską wręcz scenę. Spod samego stadionu: - Wjechaliśmy na stadion w dwóch turach. W pierwszej byli pracownicy administracyjni i my. Mieliśmy sprzęt dla piłkarzy. W trakcie rozpakowywania zobaczyliśmy kilkuset osobową grupę ludzi. To był olbrzymi tłum z jakimiś kijami w rękach. Rzucił się na nas. Teren nie był chroniony, nie było krat ani płotu. Kilku ochroniarzy uciekło, my zostawiliśmy ten sprzęt, bo ważniejsze było ratowanie zdrowia. Schowaliśmy się w budynku klubowym - opowiada. - Na zewnątrz jakimś cudem została nasza klubowa pani fotograf Krysia Pączkowska. Ochroniarze zabarykadowali się w tym budynku klubowym, nie interesowali się, że Krysia nie zdążyła do niego wejść. Na szczęście kierownik drużyny Zbyszek Słobodzian zachował zimną krew, zaczął się szarpać z tymi ochroniarzami, odepchnął ich i otworzył drzwi. Wciągnął ją do środka w ostatniej chwili. W tym samym momencie tłum przebiegł po zostawionym przez nas sprzęcie, trochę rzeczy zginęło.

Mateusz Cetnarski, wtedy piłkarz Śląska, w pomeczowym wywiadzie dla serwisu slasknet.com mówił: - To, co się działo przed meczem, poza stadionem, te głosy, które do nas dochodziły - nawet od kibiców, którzy przed drugą połową prosili nas, byśmy poczekali, bo policja czarnogórska zachowywała się jak barbarzyńcy. Ponoć bili rodziny, dzieci i ludzi, którzy przyjechali na mecz. Blisko trzystu osób nie wpuścili, zachowywali się jak na dzikim zachodzie. Z całym szacunkiem dla Czarnogóry, ale niech oni zachowują się jak Europejczycy, a nie jak ludzie, którzy żyli 300 lat temu i musieli walczyć mieczami o swój teren. Zachowujmy się jak ludzie, przede wszystkim jak ludzie.

NA KOLEJNEJ STRONIE PRZECZYTASZ O PIEKLE, JAKIE W PODGORICY PRZEŻYLI REPREZENTANCI POLSKI I ZOBACZYSZ CO TYM RAZEM CZARNOGÓRCY PRZYGOTOWALI NA MECZ Z NASZĄ DRUŻYNĄ. 

[nextpage]


To nie był mecz, to była wojna

Trzy miesiące po meczu Śląska do czarnogórskiej stolicy zawitała reprezentacja Polski. Danilo Mitrović nie ma wątpliwości: - Znowu było nerwowo, ale wpływ na taką sytuacją miały wydarzenia z lata i wizyta klubu z Wrocławia.

Miejscowa publika postanowiła urządzić Polakom prawdziwe piekło. Bramkarz Przemysław Tytoń został ogłuszony petardą. Bał się wrócić na boisko. Eugen Polanski, który w tamtym meczu (2:2) grał, niedawno nam wspominał: - To nie był mecz a wojna. Z trybun leciało wszystko, co się tam znajdowało. Butelki, plastik, monety, zapalniczki, skrawki ubrań czy inne materiały. Przy linii bocznej znaleźliśmy po spotkaniu kilka telefonów. Chcieli nas sprowokować. Zaczepiali przy naszych rzutach rożnych lub gdy znajdowaliśmy się w okolicach ich trybuny. To nawet nie był krzyk, oni się po prostu darli, wydawali jakieś dziwne dźwięki, żebyśmy zwracali uwagę na nich, a nie na boisko. Grałem przez wiele lat w różnych meczach, czasem dziwnych, ale przyznaję, że do dziś nie przeżyłem podobnych sytuacji.

Czarnogórscy kibice nie mają w Europie dobrej opinii. Gorąca, bałkańska krew często daje o sobie znać. Mniejsze lub większe incydenty zdarzają się regularnie na meczach kadry. Już w 2013 roku, gdy z Czarnogórą miała zagrać Anglią, szef federacji Dejan Savicevic apelował, żeby wspierać drużynę narodową w sportowym duchu. - Mówię tak dlatego, że przez ostatnie 1,5 roku zapłaciliśmy już 90 tysięcy euro kar.

"Barbarzyńcy" z Czarnogóry

Największy skandal wybuchł w marcu 2015 roku, gdy w Podgoricy grała Rosja. W bramkarza Igora Akinfiejewa chuligani racą już trafili. Mecz był dwukrotnie przerywany, aż w końcu w 67. minucie sędzia kazał piłkarzom zejść do szatni. Już na boisko nie wrócili, Rosjanie wygrali walkowerem. Mały, przestarzały stadion w Podgoricy (pojemność 15 tysięcy kibiców) został zamknięty. 

Sekretarz generalny federacji Momir Djurdjevac nie wytrzymał: - Ci ludzie śpiewają "Czarnogóro, kochamy cię", ale równocześnie rzucają race, obrażają rywali i powodują te wszystkie przykre incydenty. To zwykła hipokryzja. Wyglądamy teraz jak barbarzyńcy, to całkowita katastrofa.

Swoją drogą, kibice Buducnosti Podgorica, ci najbardziej fanatyczni, nazywają się Varvari. Wiadomo, że są też na meczach kadry. Varvari to po serbsku "barbarzyńcy".

W niedzielę do Podgoricy ponownie zawita reprezentacja Polski.

Danilo Mitrović: - Nie wydaje mi się, żeby w niedzielę były tu jakiekolwiek problemy. Po pierwsze taka sytuacja jak w meczu z Rosją już się nie powtórzy. Były spotkania z kibicami, wszyscy na nas patrzą. Dodatkowo na trybunach jako dodatkowe zabezpieczenie rozwieszono wielkie siatki, które mają za zadanie zatrzymać każdy przedmiot rzucony w stronę murawy. Po za tym polscy kibice - z tego co tu wiemy - nie są już chuliganami. To dziś raczej sprawa klubów. Będzie więc głośno, ale problemów nie przewiduję - uspokaja czarnogórski dziennikarz.

Marcin Garuch jest jedynym polskim piłkarzem grającym w lidze czarnogórskiej (w klubie FK Grbalj Radanovici). Jak nam mówi, spotkania ligowe wyglądają sielankowo, ogląda je mało kibiców. Na meczu reprezentacji też już ekscesów nie przewiduje. - Zaczęli być świadomi kar i dążyć do zmiany postrzegania ich w Europie. Ucywilizowali się. 

Samych Czarnogórców nie może się nachwalić. 

Michał Mazur wspomina też, że rok po dwumeczu z Buducnostią Śląsk znowu zagrał w stolicy Czarnogóry. Tym razem z Rudarem Plevlja, którego stadion nie spełniał wymogów. - Było zupełnie inaczej. Inna sprawa, że kibice z Podgoricy pewnie się tym nie interesowali. Rok później służby były już lepiej przygotowane, bardzo pomagał nam miejscowy konsul. Ten drugi wyjazd pokazał, że na szczęście nie jest tam tak na co dzień.

< Przejdź na wp.pl