Silny, skuteczny, waleczny i pazerny na gole – taki był strzelec trzech bramek w poniedziałkowym meczu z Valencią Robert Lewandowski. Barcelona wygrała 4:2, Polak był ojcem tego zwycięstwa. A przecież w ostatnich dniach mówiło się o nim wyłącznie źle: że jest za stary, za drogi i za mało skuteczny. I że powinien natychmiast opuścić Dumę Katalonii, bo to już jest koniec "Lewego".
Dziś autorów tych krzywdzących opinii trudno będzie znaleźć. Pospiesznie wpełzli pod kamienie, spod których wcześniej wystawiali złośliwe języki. Ale teraz będą siedzieć cicho. Hat-trick "Lewego" zamyka nie tylko usta krytyków, ale też zamyka dyskusję, czy Robert powinien zostać na swój trzeci sezon w Barcelonie. To już w ogóle nie ulega kwestii.
Kapitan reprezentacji Polski potrzebował takiego meczu właśnie teraz, kiedy był - jak nigdy wcześniej, odkąd przyjechał do Hiszpanii - bardzo mocno krytykowany. Wskazywano go jako głównego winowajcę tego, że "Barca" odpadła w ćwierćfinale Ligi Mistrzów z PSG i że przegrała tydzień temu El Clasico 2:3 z Realem w Madrycie.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: z piłką robią cuda. To po prostu trzeba zobaczyć
Z ocenami wielkich piłkarzy bywa tak, że często są one przesadzone w obie strony. Jak jest uwielbienie, to takie absurdalne, bez granic rozsądku. Ale jak się pojawia krytyka, to też bez umiaru, bez miłosierdzia, do samego spodu. To właśnie spotyka Roberta. Polak w dwa tygodnie pojechał ekspresową windą z nieba do piekła i z powrotem. Chwalono go za pierwszy mecz z PSG, krytykowano po rewanżu z paryżanami, wyganiano z Barcelony po meczu z Realem, a teraz znowu się nosi "Lewego" na rękach. Wariactwo? Szaleństwo? Obłęd? Tak! Trzy razy tak! Taki jest futbol, ale taka też jest obecnie FC Barcelona.
Normalny, przeciętny kibic "Dumy Katalonii" nie może nie zadać sobie pytania, jak to się właściwie stało, że w niewiele więcej niż dekadę, tak poukładany klub, jakim wcześniej była "Barca", stał się w ostatnim czasie konstrukcją mocno niestabilną i całkowicie nieprzewidywalną. Zarówno pod względem finansowym, jak i sportowym.
Dziś Barcelona Xaviego jest zespołem, który - gdy się spojrzy na skład - teoretycznie mógłby wygrać z każdym. Ale w praktyce jest drużyną, która też z każdym jest w stanie przegrać. W poniedziałkowy wieczór "Barca" toczyła epicki bój z takim średniakiem jak Valencia (która ponad pół meczu grała w dziesiątkę), choć przecież "Duma Katalonii" na inną miarę była krojona. Miała rzucić wyzwanie największym w Europie, tymczasem rzeczywistość jest taka, że na mistrzostwo Hiszpanii szans nie ma już żadnych.
Katalończycy walczą z nadludzkim wysiłkiem o drugie miejsce w La Liga, ale bądźmy szczerzy: apetyty były większe niż ściganie się z takim klubem jak Girona. Przy całym szacunku dla lokalnego rywala.
Gdy w 2012 roku z FC Barcelony odchodził Pep Guardiola, zostawiał nie tylko zespół, z którym dwukrotnie wygrał Ligę Mistrzów, ale ekipę, o której mówiło się, że jest najlepszą drużyną w dziejach nie tylko futbolu, ale wręcz całego sportu! Z niesamowitą barcelońską "tiki-taką" równać się mógł w historii ludzkości jedynie - naszpikowany gwiazdami NBA - pierwszy koszykarski Dream Team USA, z takimi tuzami basketu jak Michael Jordan, Magic Johnson, Larry Brid, Scottie Pippen, John Stockton, Karl Malone, Patrick Ewing, Chris Mullin, David Robinson, Charles Barkley czy Clyde Drexler.
W Barcelonie, w epoce już po Guardioli, też wielkich gwiazd nie brakowało. Przecież został w drużynie - na całą dekadę - najlepszy wówczas piłkarz globu Messi, ale "Barca" o ponowne wygranie Ligi Mistrzów nawet się nie otarła. Udawało się jej co prawda wygrywać La Ligę, no ale w tym samym czasie Real Madryt kompletnie zdominował Europę, sięgając seryjnie po triumfy w Champions League.
W FC Barcelonie z powolną erozją sportową szła pod rękę erozja organizacyjna i finansowa. Nic nie dało ani sprzedanie Neymara do PSG za horrendalne 222 mln euro, ani nawet pozbycie się Messiego. Klubem z Katalonii targały seryjne turbulencje. Kolejni prezesi zajmowali się albo wypompowywaniem kasy z klubu, albo populistycznym podlizywaniem się socios, by utrzymać się u władzy lub dostać za stery FC Barcelony. Albo robili obie te rzeczy równocześnie. No i oczywiście wyczarowywali kasę znikąd.
Obecny prezes FC Barcelony Joan Laporta też jest niezłym "czarodziejem". On stosuje tzw. dźwignie finansowe, czyli zdążył już sprzedać nawet marketingowy kawałek przyszłości klubu. Laporta gra jak hazardzista, ale potęgi "Dumy Katalonii" na razie odbudować mu się nie udało. Ten sezon przyniesie klubowi straty i - stały już element - lęk o przyszłość. Bo saldo w kasie ciągle się nie zgadza.
Codziennością FC Barcelony stała się niepewność co do... niemal wszystkiego. Nie wiadomo, czy klub będzie mógł latem robić transfery czy nie, czy będzie musiał wyprzedać gwiazdy, z Lewandowskim na czele, czy nie. Do niedawna nie wiadomo było nawet, kto w przyszłym roku będzie trenerem Katalończyków. Przecież kilka tygodni temu Xavi ogłosił, że po tym sezonie definitywnie odchodzi z klubu. Kilku piłkarzy, łącznie z Robertem, zdążyło już wylać krokodyle łzy z powodu odejścia szkoleniowca, gdy nagle - kilka dni temu - prezes Laporta ogłosił, że Xavi jednak... zostaje. Hmm... Teraz? Kiedy przegrał w tym sezonie w zasadzie już wszystko?
Kupy się to nie trzyma. Albo - jak mówią złośliwi - trzyma się już tylko kupy. Trudno nie dostrzec, że niestabilność klubu przekłada się też na drużynę.
W poniedziałkowy wieczór pogoda w Barcelonie była okropna. Lał deszcz, wiał wiatr, a sam mecz kompletnie gospodarzom się nie układał. Co prawda prowadzili po golu Fermina Lopeza, ale wtedy znów wygłupił się Ronald Araujo.
Raptem półtora tygodnia temu, po beznadziejnie głupim faulu w meczu z PSG, Urugwajczyk wyleciał z boiska w pierwszej połowie, co przesądziło o tym, że to paryżanie awansowali do półfinału Ligi Mistrzów. W poniedziałek Araujo znów dał popis. Desperackim wślizgiem tak wyraźnie wyciął rywala, że sędzia nawet się nie wahał, by przyznać Valencii "jedenastkę", po chwili zamienioną na gola. A że wcześniej absolutny klops przydarzył się niezawodnemu z reguły bramkarzowi Barcelony Ter Stegenowi, to Valencia - jakby z niczego - wyszła na prowadzenie 2:1.
I wtedy przebudził się "potwór" - Robert Lewandowski. Zapakował dwie bramki głową, jedną z wolnego i całą tę Valencię można już było zbierać z podłogi mokrą ścierką. Mieli pecha chłopaki, przyjechali do Barcelony właśnie wtedy, gdy "Lewy" postanowił strzelić swojego pierwszego w La Liga hat-tricka.
Cieszy się cała Katalonia, cieszą się Polacy. Będzie o czym pogadać przy majowym święcie grilla i kiełbasy: No to jak? Kończy się ten Lewandowski czy się wcale nie kończy?
Dariusz Tuzimek dla WP SportoweFakty
Zobacz także:
"Nie było po takie proste". Lewandowski przemówił po hat-tricku
Piękny wieczór "Lewego". Eksperci nie czekali