PAP / Picture Alliance

Ernest Wilimowski: Tragiczny wybór

Marek Wawrzynowski

Część historyków sportu utrzymuje, że był najlepszym polskim piłkarzem w dziejach. Ale dla wielu kibiców Ernest Wilimowski nigdy nie powinien być brany pod uwagę w tego typu dyskusjach. Za wybór, którego dokonał.

- Wilimowski jestem, nie wiem tylko, czy pan ze mną pomówi, nie odpędzi.

- Ja nie mam zwyczaju nikogo odpędzać, czym mogę panu służyć?

- Wie pan, kim jestem?

- Tak, widywałem pana przed wojną na meczach.

- Bo tak źle o mnie mówili i pisali u was, to nie było tak, ja nic złego nie zrobiłem.

- Dlaczego mi pan to mówi? Niech pan zwróci się do naszych dziennikarzy akredytowanych w RFN, jest też konsulat, jeśli uważa pan, że u nas nie znają o panu całej prawdy.

- Nie wierzą mi, a pan, były piłkarz oraz wielki trener… Zrozumie mnie.

- Ja się zajmuję sportem, mam przed sobą ważne zadanie, udział w mistrzostwach świata drużyny, którą kieruję, nie potrafię panu pomóc.

- Rozumiem, życzę panu powodzenia.

- Panie Wilimowski, jeśli pan nic złego nie zrobił, jak pan mówi, dlaczego pan nie wrócił do kraju, może nie od razu, na fali emocji, ale potem, i nie spróbował się wytłumaczyć, oczyścić z zarzutów?

- Bałem się...

Tak po latach rozmowę z Ernestem Wilimowskim opisywał Kazimierz Górski. Ale powiedzenie "widywałem pana przed wojną w meczach" nie do końca oddaje stan faktyczny. Górskiemu, jako chłopakowi, zdarzało się jeździć po 400 kilometrów z rodzinnego Lwowa do Katowic, żeby zobaczyć tego zabawnie wyglądającego piłkarza, rudego z odstającymi uszami, który był piłkarskim fenomenem. Gdy po latach spytałem Antoniego Piechniczka, kto tak naprawdę był najlepszym polskim piłkarzem, bez wahania odpowiedział: "Wilimowski", choć tak naprawdę nie mógł go widzieć w akcji. Za to Gerard Cieślik nie miał wątpliwości: - Panie, Wilimowski to najlepszy piłkarz, jakiego widziałem w życiu. Przed wojną specjalnie przychodziłem na treningi, żeby go zobaczyć. Strzał miał nie za mocny, ale ten drybling. On po boisku poruszał się jak hokeista - opowiadał w rozmowie z Pawłem Czado, dziennikarzem "Gazety Wyborczej".

ZOBACZ WIDEO Serie A: AS Roma wiceliderem, Edin Dzeko liderem [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Ezi zresztą w hokeja grał i to dobrze. A także w tenisa stołowego. Miejscowi nawet robili specjalne pokazy. Kto chciał zagrać z Ezim, musiał zapłacić - co prawda tylko w razie przegranej, ale to było właściwie z góry jasne. Na takie mecze w żydowskim klubie "Gwiazda" przychodziło po 100 osób. Niektórzy po to, żeby po prostu z bliska zobaczyć geniusza futbolu. Zresztą uprawiał też inne sporty. Grał w piłkę ręczną, jeździł na nartach. Chwalił się nawet spotkaniem na stoku z późniejszym papieżem, Karolem Wojtyłą.

Legenda mówi, że miał 6 palców u jednej z nóg, co tak naprawdę było najmniejszym z jego zmartwień. Od lat w polskich mediach wraca dyskusja - czy Wilimowski przede wszystkim był wielkim polskim piłkarzem, czy raczej powinien być zapamiętany jako zdrajca, który zostawił Polskę dla reprezentacji III Rzeszy.

Sprawa Wilimowskiego jest tak nieoczywista, że mogłaby służyć jako punkt odniesienia dla wyjątkowo trudnych, złożonych i wieloznacznych przypadków. Np. - "to jest zagmatwane jak sprawa Wilimowskiego".

Na następnej stronie: Jak prawie pokonał wielką Brazylię i dlaczego podpisał dwie umowy jednocześnie

[nextpage]


Gdy w latach 90., a więc po upadku komuny, Ruch chciał go zaprosić na obchody 75. lecia klubu, sprzeciwiła się temu grupa starszych piłkarzy. Dla nich Ezi był zdrajcą i kolaborantem.

Tak się utarło za komuny i tak wiele osób uważa do dziś. Zresztą po wojnie raczej był pomijany w różnych publikacjach poza tymi, w których po prostu nie można było nie zauważyć jego istnienia.

A tych przecież nie brakowało. Gdyby chodziło o przypadkowego piłkarza, ale Wilimowski był trzykrotnym królem strzelców ligi. Pewnie i to dałoby się obejść. Tego piłkarza nie sposób było wymazać z pamięci Polaków. Wszystko przez ten jeden przegrany mecz z Brazylią w Strasburgu.

Sepp Herberger do miasta leżącego na granicy niemiecko-francuskiej jechał tak jak zdecydowana większość z 20 tysięcy widzów w jednym celu - zobaczyć fantastycznych dryblerów zza oceanu. Brazylia wygrała z Polską 6:5. Tyle że niemiecki szkoleniowiec, jak i pewnie większość fanów futbolu, bardziej niż któregokolwiek piłkarza z Kraju Kawy, włącznie z Leonidasem, zapamiętała niewysokiego, ruchliwego jak wesz napastnika z Polski. Nie tylko nie ustępował rywalom w kontroli nad piłką, ale wręcz ich przewyższał.

Pierwsi strzelili gola Brazylijczycy. Trafił w 18. minucie Leonidas. Kilka minut później Wilimowski wywalczył dla Polski rzut karny, który zamienił na bramkę Fryderyk Scherfke. Do przerwy Brazylijczycy prowadzili 3:1, ale po zmianie stron znowu koncert dał Wilimowski. Strzelił 3 gole, w tym jedną w samej końcówce, na 4:4. W dogrywce dołożył jeszcze jedną, ale to rywale awansowali do ćwierćfinału.

Wilimowski był na ustach wszystkich. Zwłaszcza upatrzyli go sobie różni działacze piłkarscy. Dyrektor jednego z francuskich klubów uprzedził wszystkich i porwał go do klubu nocnego. W oparach alkoholu i w towarzystwie pięknych kobiet podpisali profesjonalny kontrakt. Dyrektor był szczęśliwy, choć na wyrost. Ezi rano obudził się z kacem i amnezją. Podpisał więc jeszcze jeden kontrakt, tym razem z działaczem klubu brazylijskiego. Na wszelki wypadek, zanim zaczął rozdawać "autografy" na lewo i prawo, interweniował przedstawiciel PZPN, który zatrzymał zapędy piłkarza.

Było jednak oczywiste, że zawodnik mógł wtedy grać, gdzie chciał, i to za konkretne pieniądze.

W końcu do nich doszedł. Ale już nie jako reprezentant Polski, lecz III Rzeszy.

Na następnej stronie: O Ruchu Hajduki Wielkie, który rozjeżdżał rywali jak walec

[nextpage]

To wszystko nie jest takie proste. Może po kolei. Urodził się w Katowicach jako Ernst Otto Pradella. Trudno powiedzieć, kto był jego ojcem. Wersje są sprzeczne. Najpopularniejsza głosi, że Paulina, matka przyszłego reprezentanta, po śmierci ojca, który zginął na wojnie, wychowywała go samotnie. Aż do momentu, gdy skończył 13 lat. Mniej więcej w tym czasie związała się z przyszłym ojczymem rudego chłopca, Romanem. W rodzinnych wspomnieniach jawi się on jako polski patriota, zwolennik Wojciecha Korfantego walczącego o przyłączenie Górnego Śląska do Polski.

Zawodnik grał jednak w 1. FC Katowice, który był klubem niemieckim. Jako 17-latek przeniósł się do Ruchu Hajduki Wielkie (dziś Chorzów) uważanego za klub polskich patriotów. Wiele lat później miał z tego tytułu kłopoty. Jak czytamy w książce "Górnoślązacy w polskiej i niemieckiej reprezentacji narodowej", niejaki Georg Joschke, kreisleiter NSDAP, a więc jeden z najpotężniejszych ludzi w regionie, nienawidził Wilimowskiego za ten transfer i już w czasie wojny odgrażał się, że każe mu chodzić z wielką literą "P" naszytą na płaszczu. Oznaczały one Polaków, którzy nie chcieli używać niemieckich dowodów osobistych. Z dzisiejszej perspektywy nie jest to żaden powód do wstydu.

Wilimowski to był w tym czasie ktoś. Ruch w latach 30. pięciokrotnie sięgał po tytuł najlepszej drużyny w kraju. Zresztą do teraz uważany jest za jedną z najlepszych polskich drużyn w historii. Fantastyczną ofensywną trójkę z Wilimowskim tworzyli Teodor Peterek i Gerard Wodarz.

Trzeba pamiętać, że Ezi wchodził do drużyny aktualnego mistrza Polski. W swoim pierwszym sezonie, rozgrywanym w roku 1934, Wilimowski zdobył tytuł króla strzelców. Strzelił 36 goli. Drugiego, kolegę z zespołu, Peterka, wyprzedził o 9 bramek. Trzecich w klasyfikacji, Karola Pazurka z krakowskiej Garbarni i Fryderyka Scherfkego z Warty Poznań, już o 22 gole.

Zresztą w tym sezonie Ruch w 22 meczach zdobył 90 bramek. Druga najskuteczniejsza w lidze Wisła Kraków miała 54 gole.

W sumie przez 5 sezonów Ruch z Wilimowskim wygrał ligę czterokrotnie. Może wygrałby i piąty raz, ale w 1939 roku ze zrozumiałych względów rozgrywek nie dokończono.

Sam Wilimowski w tym czasie w 88 meczach strzelił 112 goli. Zapamiętano zwłaszcza jego mecz z Unionem Touring Łódź, gdy pokonał bramkarza rywali dziesięciokrotnie. Wiadomo, że w ten sposób wygrał zakład o większe pieniądze, a koledzy mu w tym pomagali, jak mogli. Nie umniejsza to wcale osiągnięcia.

Były to czasy "przedpucharowe", dlatego wiele jest tu legend i mitów. Jednak trzeba pamiętać, że Ruch ogrywał w tym czasie niemieckie drużyny w meczach sparingowych, które wówczas miały prestiżowe znaczenie. Chorzowski walec pokonał i Bayern Monachium, i VFB Stutgart. Polacy w Ezim byli tak rozkochani, że dostał za to nawet specjalny order od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Na następnej stronie: Dlaczego Wilimowski wybrał III Rzeszę.

[nextpage]

W 1939 roku niemal w pojedynkę pokonał ówczesnych wicemistrzów świata, Węgrów. A był to fantastyczny zespół jeszcze przed powstaniem cudownej "Złotej Jedenastki". Reprezentacja Polski wygrała 4:2, Wilimowski strzelił 3 gole i wywalczył karnego. Ludzie patrzyli na niego jak na wizerunek płaczącego Chrystusa, który nagle objawił się w oknie przydrożnej wiejskiej chaty. I może właśnie dlatego tak bardzo zabolała ich informacja, że Wilimowski zdecydował się na "transfer". Biało-Czerwone barwy zostawił, ale teraz w innej konfiguracji. Czerwony był obwód, białe koło w środku a w nim haniebny dodatek - czarny złamany krzyż.

Był w tym czasie zawodnikiem policyjnego PSV Chemnitz. W barwach reprezentacji trzeciej rzeszy, prowadzonej przez Seppa Herbergera, zagrał w 1941 roku w sumie w 8 meczach, w których strzelił 13 goli. W ataku występował z wielkim Fritzem Walterem, jednym z największych pomników niemieckiego futbolu.

Dlaczego zdradził? Dlaczego, gdy jego koledzy ginęli w obozach, on reprezentował barwy wroga i przechadzał się po ulicach okupowanego kraju w niemieckim mundurze?
Według historii pisanej przez Joachima Waloszka, dziennikarza "GW", matka zawodnika została aresztowana przez Gestapo i wywieziona do obozu w Mysłowicach. Tu na razie pracowała w kancelarii, ale niebezpieczeństwo istniało. Wyszła na wolność dopiero dzięki staraniom Hermana Grafa, gwiazdy niemieckiego lotnictwa wojskowego. Ale ceną była uległość Eziego.

W swoim debiucie w drużynie III Rzeszy strzelił dwie bramki Rumunom w Bukareszcie, a Niemcy wygrali 4:1.

Po wojnie został w Niemczech. Dalej czarował, ale miał już swoje lata. Lubił też wypić. Jak czytamy w książce "Biały Orzeł, Czarny Orzeł" niemieckiego dziennikarza Thomasa Urbana: "W światku piłkarskim opowiadano, że Wilimowski wypijał okazjonalnie kilka kieliszków wódki". Karierę zakończył jako 43-latek. Do Polski wrócić nie mógł.

Nastroje w kraju oddaje bardzo dobrze napisany zaledwie dwa miesiące, a więc świeżo po wojnie, artykuł w "Przeglądzie Sportowym". Jak pisał autor: "Całkiem zapomniał, że kiedyś był Polakiem. Jego zachowanie podczas okupacji wyklucza całkowicie możliwość powrotu do sportu polskiego. Miał on "zaszczyt" kilkakrotnie reprezentować barwy Niemiec z zapałem i poświęceniem większym niż robił to dla Polski".

Ale ciągnęło go do rodaków. Próbował porozmawiać szczerze z trenerem Górskim, jakoś wbić się w łaski Polaków. Dlaczego został potraktowany tak oschle przez wielkiego trenera, który kiedyś był zakochanym w nim chłopcem? Może dlatego, że wszędzie kręcili się ludzie ze służb. A może po prostu nasz wielki trener, jak wielu rodaków, nigdy nie wybaczył mu decyzji?

Po latach  Wilimowski wyznał dziennikarzowi Andrzejowi Gowarzewskiemu: "Nigdy nie interesowałem się polityką, o Hitlerze wiedziałem tyle co inni, a gdy wychodziłem na boisko, to po prostu chciałem grać. Tylko jak najlepiej. Nieważne z kim, przeciwko komu, byle dobrze, byle wygrać".

< Przejdź na wp.pl