Kamil Glik: Alkohol wyparował po czterech dniach

Zdjęcie okładkowe artykułu: Getty Images /  Valerio Pennicino / Na zdjęciu: Kamil Glik
Getty Images / Valerio Pennicino / Na zdjęciu: Kamil Glik
zdjęcie autora artykułu

- Impreza trwała długo, skończyło się po czterech dniach. Dopiero wtedy alkohol na dobre wyparował z organizmu - opowiada w rozmowie z WP SportoweFakty Kamil Glik, mistrz Francji i reprezentant Polski.

Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Doszedł pan już do siebie po świętowaniu?

Kamil Glik, obrońca AS Monaco i reprezentacji Polski: Impreza trwała długo... oj, mocno było. Skończyło się tak naprawdę w poniedziałek, czyli cztery dni po spotkaniu z Saint-Etienne, w którym zdobyliśmy mistrzostwo Francji. Chyba w poniedziałek - albo i nawet we wtorek - alkohol na dobre wyparował z organizmu. Mniej więcej właśnie wtedy, po przyjeździe do Polski, przespałem normalnie noc. Wcześniej to były bardziej krótkie drzemki. I to jeszcze przerywane. Ale jest czas na pracę i jest czas na zabawę.

Który dzień imprezy najmilej pan wspomina?

Niedzielę. O godzinie 13 spotkaliśmy się na dużym grillu. Obecni byli wszyscy zawodnicy z rodzinami, sponsorzy, pracownicy klubu, sztab szkoleniowy. O godz. 16 pojechaliśmy do pałacu księcia Alberta II. Nie przypominam sobie, żebym widział w swoim życiu tak wielką rezydencję. Dodatkowo jest świetnie umiejscowiona. Na górze miasta, z widokiem na całe Monako. Książę Albert często bywał na naszych meczach. Odwiedzał też regularnie szatnię. Znaliśmy się już wcześniej bardzo dobrze, dlatego nie było niezręcznie. To otwarty i spokojny człowiek. Nikt nie stresował się w jego obecności.

Pana cieszyła już sama droga do pałacu.

Miałem w końcu okazję zobaczyć to miasto! W trakcie sezonu byłem w Monako w zasadzie gościem. Dom, trening, mecz, samolot - tak to mniej więcej wyglądało. Późne powroty do mieszkania po meczach Ligi Mistrzów, ok 5-6 rano. No ale jadąc do księcia Alberta II, skorzystałem z okazji i zobaczyłem kilka miejsc, zrobiłem zdjęcia. Widok z góry na miasto był niesamowity. Ten dzień zwieńczył koncert rapera "50 centa". Wyluzowany z niego gość, później się z nami trochę integrował. Pogadaliśmy, poznał nas. Nie podejmowałem jednak prób nauki rapu, nie wychodzi mi to. To był najintensywniejszy, ale zdecydowanie najfajniejszy dzień świętowania mistrzostwa Francji. Z przyjaciółmi, z rodziną, bo to też ich sukces.

W mediach społecznościowych zamieścił pan zdjęcie z żoną Martą podpisując, że to główny architekt pana sukcesów.

Marta zajmuje się wszystkim dookoła. Żeby sprawy życiowe, pozaboiskowe nie miały wpływu na to, jak gram. To ważne, gdy masz za sobą rodzinę. Znamy się całe życie, chodziliśmy do tej samej klasy w szkole podstawowej, wychowywaliśmy się blok od siebie. Wsparcie rodziny było kluczowe.

ZOBACZ WIDEO Wielka radość piłkarzy Realu Madryt [ZDJĘCIA ELEVEN]

Mieliście też spotkanie z prezesem klubu na temat bonusów.

Premie za mistrzostwo były bardzo pokaźne. Przygotowanie wszystkich atrakcji dla nas na pewno też dużo kosztowało. Na fecie i premiach nikt nie oszczędzał. Mistrzostwo było wielkim marzeniem właściciela klubu. Na pewno będziemy wyjątkowo traktowani w mieście po takim sukcesie. Pan jednak po powrocie do Polski wrócił do szkolnej ławki.

Zaliczałem w Warszawie egzaminy maturalne, odebrałem też świadectwo szkolne. Skończyłem w tym roku liceum. Niestety wcześniej musiałem zakończyć edukację na pierwszej klasie, bo wyjechałem do Hiszpanii. Przerwałem naukę, będąc młodym chłopakiem i mówiłem sobie: "siądę do tego za rok". No, ale mi się po prostu nie chciało.

To z jakiego powodu postanowił pan wrócić do książek?

Matura umożliwi mi na przykład przystąpienie do kursu trenerskiego, jeżeli będę chciał się tym zająć po karierze. Przyznam, że nie było łatwo pogodzić szkoły z piłką w tym sezonie, bo nasz grafik meczów był bardzo napięty. Robiłem zadania i wysyłałem do Polski. Egzaminy miałem na przykład podczas przyjazdów na zgrupowania reprezentacji. Trener Adam Nawałka zawsze daje nam jeden dzień wolnego, w środku tygodnia, więc wykorzystywałem ten czas, by pisać prace i zdawać egzaminy. Mecze kadry są mniej więcej co dwa miesiące, więc przez czas pobytu w kraju nadrabiałem zaległości.  Udało się?

Z pisemnych egzaminów wyniki będę miał w czerwcu. Zdałem już natomiast ustny polski i włoski rozszerzony. Ten drugi na sto procent. Rozmówka po włosku była łatwa, trwała mniej więcej piętnaście minut. Pani powiedziała, że język znam perfekcyjnie. Śmieję się, że lepiej poszedł mi włoski niż polski, ale to dwa całkiem inne egzaminy. O studiach na razie nie myślę, może kiedyś, ale po karierze.

Był czas na szkołę, ale i reklamy. 

Wystąpiłem w reklamie jednej z firm, której jestem ambasadorem. Niebawem będzie można zobaczyć ją w telewizji. Na planie spędziłem 10 godzin. Przyznam, że byłem bardziej zmęczony niż po meczu. To mozolna praca, powtarza się kwestie po dwadzieścia razy, czasem aż pojawia się zdenerwowanie. Zdecydowanie wolę grę na boisku niż pozowanie przed kamerami.

No to teraz urlop - miesiąc wolnego.

Będzie to prawdziwe wariactwo dla organizmu i dla głowy. Bo jak tu się teraz przestawić? W ciągu całego sezonu może uzbierałbym w sumie tydzień wolnego. I to przy dobrych wiatrach. Graliśmy w weekendy, w poniedziałek był rozruch, a we wtorek znowu na boisku, w autokarze lub samolocie. Ale dobrze wykorzystam wolne. Jadę na Mazury ładować baterie. Mam tam swój dom, spokój. Telefon chowam do szuflady, pojeżdżę na skuterze wodnym, grilla zrobię. Więcej mi nie trzeba.

A co będzie jak pan wróci do Francji? Do Manchesteru City odszedł już Bernardo Silva, a trener Pep Guardiola chce kupić jeszcze dwóch piłkarzy AS Monaco. Zapowiada się, że wasz zespół zostanie latem rozsprzedany.

Nieuniknione jest to, że dwóch zawodników odejdzie. Trudno nie akceptować takich ofert jak za Bernardo Silvę, który kosztował 70 milionów euro. Mimo że nasz prezes jest bardzo zamożną osobą, to jednak nawet i on takich propozycji nie odrzuca. To normalne, że po takim sezonie wielu z nas dostało oferty. Ale prezes na pewno nie pozwoli, by odeszło sześciu lub siedmiu zawodników. A pan?

Ja? Hmm, zobaczymy. Na razie odpoczywam. Mój menadżer działa w pewnych sprawach, jest cały czas w kontakcie z przedstawicielami AS Monaco. Rozmawiają na różne tematy. Na razie to nie czas, by myśleć o przeprowadzce. Nie jestem w sytuacji, że muszę odejść na siłę. Wręcz przeciwnie - czuję się w klubie świetnie. W zasadzie nic mi więcej nie potrzeba. Jeżeli miałbym odejść, musiałaby to być bardzo dobra oferta dla AS Monaco i dla mnie. Gram w jednej z najlepszych drużyn w Europie. Mój ewentualny, kolejny transfer, musiałby być dla mnie awansem pod wieloma względami.

Na drugiej stronie przeczytasz między innymi, na jakie rzeczy trener AS Monaco przymyka oko, z iloma kontuzjami Kamil Glik grał w tym sezonie i czy przedłuży kontrakt z klubem. Jest pan bliski przedłużenia umowy.

Mój menadżer działa w tym temacie. Wszystko jest na dobrej drodze, żebym podpisał czteroletni kontrakt ze sporą zmianą w cyferkach na koncie. Wiele się pan nauczył w AS Monaco?

Zmieniła się moja mentalność. W takim klubie musisz przestawić się na inne myślenie. Że jesteś w zespole, który na dziesięć meczów musi wygrać dziewięć, a minimalnie osiem. Nie grasz już o środek tabeli, tylko o mistrzostwo, i do tego rywalizujesz na wszystkich frontach. Ja mam tylko założyć korki i wybiec na boisko. Mamy wszystko podane na tacy. To też ma wpływ na ostateczny wynik. Poza tym - jak masz drużynę złożoną ze świetnych zawodników, to idziesz do przodu, bo jakość treningów jest wyższa. To nam wszystkim pozwala się rozwijać, bo jakości w naszej drużynie nie brakuje. Jest pan już w Monako tak popularny jak w Turynie?

Od transferu z miesiąca na miesiąc odczuwałem, że popularność rośnie. Ludzie w mieście nie są nachalni, ale w drodze do sklepu zawsze rozdam jakieś autografy.

W drodze do tego słynnego "Carrefoura", którego lokalizację wychwalał pan w rozmowie z "weszlo.com".

Faktycznie, sklep jest blisko, z żoną chodzimy do niego po zakupy spacerkiem. Lokalizacja była dla mnie bardzo ważna, mieszkamy niedaleko stadionu i bazy treningowej. Nie wyobrażam sobie dojeżdżać na trening półtorej godziny. Poza tym - córka musi mieć blisko do przedszkola. Przywiązuje wagę do małych rzeczy. Zaraz mi pan powie, że tak samo jak Madrycie czy Monako żyje się panu w Gliwicach.

A tak! Gliwice są fajnym miastem. Po Katowicach najlepszym i najładniejszym miejscem do życia na Śląsku. Gliwice, Monako, Bari, Palermo, Madryt, Turyn - na pewno jest tam co robić, człowiek się nie nudzi. Mam szczęście do miast. Nie grałem nigdy w drużynie z peryferii. AS Monaco to dziś najlepsza drużyna we Francji, ale panują w niej dość luźne zasady...

Są przede wszystkim różnice w treningach. Dość lekko ćwiczymy, szkoleniowiec Leonardo Jardim nas nie przemęcza. Pierwszego dnia po meczu mamy dziesięć minut jazdy na rowerku i jedziemy do domu. Drugi dzień po spotkaniu to też rozruch, "dziadek", rowerek i zwijamy się do szatni. Ćwiczymy na spokojnie, bez dużych obciążeń. Trener dba o to, żebyśmy byli zawsze wypoczęci. A niektórzy wybierają sobie treningi, na które przychodzą.

Benjamin Mendy. Nagle nie odbiera telefonów, znika i trener lub kierownik zespołu muszą jechać po niego do domu. Ale to tak kolorowa i pozytywna postać w szatni, że jakoś mu to uchodzi płazem. Wystarczy na niego spojrzeć i już się człowiek uśmiecha. Trener Jardim swobodnie do nas podchodzi, utrzymuje bliskie kontakty z zawodnikami. Na przykład trener Torino, Giampiero Ventura, bardzo zwracał uwagę na dyscyplinę. Byłem tam przecież kapitanem i grałem pięć lat, ale gdy rozmawialiśmy, to nie w tak luźny sposób jak z Jardimem. Każdy ma swój pomysł na zbudowanie szatni. W Monako nie ma problemu z tym żeby dostać dzień wolny od trenera na załatwienie swoich spraw. Pan raczej wolnego nie bierze. Z iloma kontuzjami grał pan w tym sezonie?

Miałem sporo stłuczeń, zbić mięśniowych. Poważniejszym urazem było tylko skręcenie kostki. Uszkodziłem więzadła. To był moment, w którym powinienem odpocząć około dwóch tygodni, tak powiedział doktor. Nie trenowałem dwa dni, zrobiłem zabieg i na mecz ligowy byłem gotowy. Ale jak?

Siłą woli, pozytywnym myśleniem, można kontuzje przezwyciężyć. Tutaj kluczowy jest charakter. W całej karierze nie miałem kontuzji, która by mnie wyeliminowała na dłużej niż kilka dni. Są zawodnicy, którzy odpuszczają i odpoczywają, a ja należę do takich, którzy zawsze chcą grać. Przy dobrych zabiegach, "tejpie", można żyć.

A bez reprezentacji?

Mecz z Rumunią obejrzę z trybun, niestety, pauzuję za kartki. Kiedyś ten moment musiał nadejść. Dobrze że teraz, a nie na jesieni, w spotkaniach z Danią czy Kazachstanem. Ale nerwy i tak będą. Nie lubię patrzeć na spotkania z boku.

Ostatni raz nie grał pan w kadrze w spotkaniu o punkty dwa lata temu.

Pamiętam, z Gruzją (4:0) w eliminacjach mistrzostw Europy. Też byłem na trybunach w Warszawie. Czas szybko leci. To niesłychane, jak postrzeganie kadry zmieniło się na przestrzeni ostatnich lat. Dziś nikt sobie nie wyobraża, że możemy przegrać u siebie z Rumunią. Kibice zastanawiają się raczej nie czy wygramy, tylko ile. Mecze w tej drużynie też ukształtowały mnie jako obrońcę, bardzo się rozwinąłem grając w reprezentacji.

Wszystko wskazuje na to, że kadra awansuje na mistrzostwa świata 2018. Po ćwierćfinale na Euro 2016 oczekiwania rosną. Dziś kibic oczekuje od was medalu w Rosji.

Byłaby to wielka sprawa, ale najpierw awansujmy na mundial. Cel przed drużyną będziemy wyznaczać stopniowo. Na Euro też najpierw chcieliśmy wygrać pierwszy mecz, później walczyliśmy o awans z grupy i o kolejne fazy turnieju. Jest dobrze, ale myślmy krok po kroku.

Źródło artykułu: