Paweł Kryszałowicz: Chyba jestem dobrym człowiekiem

Nie dopuszczam do siebie myśli, że jestem poważnie chory, upieram się, że to drobne, przejściowe problemy. Nie myślę, że za rok albo dwa nie będzie mnie na świecie - mówi były piłkarz reprezentacji Polski, walczący z nowotworem złośliwym.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Paweł Kryszałowicz Newspix / MICHAL CHWIEDUK / FOKUSMEDIA.COM.PL / Na zdjęciu: Paweł Kryszałowicz

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Budzi się pan z myślą: "Muszę być twardy"?

Paweł Kryszałowicz: Nie myślę w tych kategoriach. Budzę się z uśmiechem na twarzy, jestem pogodnym człowiekiem, nie boję się dnia i tego, co mnie czeka. Zdiagnozowano u mnie poważną chorobę, mleko się rozlało, ale trzeba się leczyć. Oczywiście mógłbym się położyć, nic nie robić, załamać ręce, płakać bez przerwy - ale to przecież nic nie pomoże. Nie będę czuł się dzięki temu lepiej. Mam już za sobą operację, a wyniki badań są coraz lepsze. Czekają mnie jeszcze dwie chemioterapie i kolejne badania komputerowe. Za półtora miesiąca będę wiedział więcej, ale na razie wydaje mi się, że wszystko idzie w dobrym kierunku.

Podszedł pan do raka jak do przeziębienia.

Tak mam zakodowane. A może inaczej - tak mają zakodowane sportowcy. Jeśli przez kilkanaście lat grałem na wysokim poziomie w piłkę, to znaczy, że wiem, co to ciężka praca i walka - o grę, o miejsce w składzie, o szacunek trenera, o zrozumienie "szatni". Jeśli komuś się wydaje, że bycie piłkarzem polega tylko na harataniu w gałę na boisku przez półtorej godziny tygodniowo, to bardzo się myli. Piłka nożna to ciężki kawałek chleba, bycie piłkarzem to wyczerpujący zawód. Jesteśmy przyzwyczajeni do walki od pierwszego treningu, a potem przez całe życie walczymy o swoje każdego dnia. Tylko na początku miałem bardzo trudne trzy dni. Przyszedł wynik: "nowotwór złośliwy", nawet te słowa wypowiedziane na głos brzmią źle, złowrogo, smutno. Wygrały ze mną emocje i przez jakiś czas mną rządziły. Nie myślałem racjonalnie, właściwie to w ogóle nie myślałem. Zacząłem działać dopiero po jakimś czasie, mówiłem sobie, że czas wstawać, podnosić się, bo to jest problem przejściowy, a nie na całe życie. Po prostu zakasałem rękawy i zacząłem robić to, co zawsze w trudnych momentach - poszedłem na starcie.

Nie ma chwil zwątpienia?

Jest ciężko. Połowę życia spędzam w klinikach, jeżdżę od szpitala do szpitala, mam za sobą już cztery sesje. Ale z moim charakterem jest łatwiej. Wie pan, jak gdzieś przychodzę, to raczej nie przykuwam ludzi do łóżek i nie wbijam ich w poczucie beznadziei. Wydaje mi się, że mam pozytywny wpływ na innych chorych, bo widzą faceta, który coś w życiu osiągnął i się nie poddaje. Motywuję ich do tego, by się leczyli. Mój przypadek nie jest jednak najgorszy, widzę na co dzień ludzi naprawdę chorych.

Kiedy rozmawiam z piłkarzami, którzy leczyli poważne kontuzje…

Chyba nie próbuje pan nas porównywać? To jednak zupełnie co innego.

Chodzi mi o moment po kontuzji, kiedy przez tydzień wszyscy dzwonią i się martwią, a później zapominają i zostaje się z problemem sam na sam.

A ja mam przyjaciół, którzy dzwonią bez przerwy. Ciągle brzęczy mi telefon - a to coś ktoś na Facebooku napisze, a to wiadomość jakąś wyśle. Jak ci idzie? Jak wyniki badań? Czy nic się nie pogarsza? Kiedy na chłodno analizowałem swoją gorszą formę po tym, jak się dowiedziałem, że jestem chory, zrozumiałem, że tak naprawdę nie martwiłem się o siebie.

To o kogo?

Emocje ze mną wygrały, bo zupełnie nie wiedziałem, jak powiedzieć o swojej chorobie najbliższym. Wyobrażałem sobie ich reakcje na słowo „nowotwór”. To jest tak, że kiedy słyszy się o raku, wyobraża się sobie chorego jak rybę wyrzuconą z wody. Że jeszcze trzepie ogonem na stole, ale zaraz zdechnie. A tak przecież nie jest, to wyobrażenia ludzi, którzy na co dzień nigdy nie mieli do czynienia z nowotworem. Z rakiem można żyć dziesięć lat, można piętnaście, można go całkowicie wyleczyć. To właśnie jest mój cel - całkowite wyleczenie. Tak naprawdę ciężki miałem tylko pierwszy tydzień, kiedy poinformowałem świat, który mnie otaczał, że jestem chory. Później zaczęło się coś dziać i było już z górki.

Pan w ogóle płacze?

Są sytuacje, kiedy łzy same cisną się do oczu i moment, kiedy dowiedziałem się o chorobie, był jednym z nich. Ale nie daję sobie za dużo czasu na słabość. Wiele osób mówi mi, że nie widać po mnie, że jestem chory, że mógłbym być przykładem tego, jak brać się za leczenie i jak walczyć. Myślę, że chciałbym być takim przykładem, że może podświadomie buduje to we mnie jeszcze większą siłę. Nie załamałem się, tylko regularnie kursuję między Hanowerem a Bydgoszczą i o siebie dbam.

Dlaczego akurat między tymi dwoma miastami?

W Niemczech pomagają mi w odbudowaniu układu obronnego, który powinien działać bez zarzutu u zdrowej osoby, a u osoby z nowotworem jest bardzo osłabiony. Mam tam podawane same naturalne rzeczy, które mają sprawiać, że proces leczenia będzie łatwiejszy i szybszy. W bydgoskim Centrum Onkologii przechodzę tradycyjne, systemowe zabiegi chemioterapii. Nic mi po nich nie dolega, dobrze je znoszę. Mam tylko mrowienie w kończynach, no i ostatnio przez kilka dni bolała mnie głowa. Ale szybko przeszło. Bardzo pomaga mi także pozytywne myślenie.

Pan znowu o optymizmie...

Nie dopuszczam do siebie myśli, że jestem poważnie chory, upieram się, że to drobne, przejściowe problemy. Ten największy problem został zresztą już wycięty w czasie operacji i teraz muszę zrobić wszystko, żeby wygonić jego pozostałości. Nie myślę, że za rok albo dwa nie będzie mnie na świecie. Chcę dalej pracować, być aktywnym, a mając takie plany nie może być w nich miejsca na chorobę. Przydarzyła się, nie mnie pierwszemu. Mogą mi teraz wypaść włosy. No i co? Nie będę się przecież włosami przejmował. Założę czapkę i poczekam aż odrosną. Wszystko, co stracę - powróci. Ważne, żeby kolejne wyniki były dobre, dzisiaj mamy metody walki z nowotworem dużo lepsze niż dwadzieścia lat temu. To nie jest wyrok śmierci.

Mówi pan: "chciałbym być przykładem". To może warto głośno mówić o profilaktyce?

Trzeba o niej mówić, bo to podstawa. Czterdziestoletni facet musi zrobić kolonoskopię i sprawdzić, czy mu nic w jelicie złego nie siedzi. Źle żyjemy, w ciągłym pośpiechu za szmalem, ciągle gdzieś gonimy, mamy dużo stresu, słabo się odżywiamy, nie mamy czasu na odpoczynek i stąd się biorą choroby. Nie sądziłem, że spotka mnie coś złego, bo jako sportowiec całe życie byłem badany, brałem witaminy i nigdy nie miałem żadnego problemu ze zdrowiem. Więc skoro nowotwór przytrafił się facetowi, który był sportowcem, to może przytrafić się każdemu. Nie wolno dopuścić do rozrośnięcia chorej części, do jej rozlania, profilaktyka jest skuteczna, bo szybka diagnoza prowadzi do szybkiego pozbycia się problemu.

Wiele osób mówi mi, że nie widać po mnie, że jestem chory, że mógłbym być przykładem tego, jak brać się za leczenie i jak walczyć. Myślę, że chciałbym być takim przykładem, że może podświadomie buduje to we mnie jeszcze większą siłę.


Powiedział pan: "Źle żyjemy". Żyłby pan inaczej mając taką świadomość wcześniej?

Już żyję inaczej. Żeby się wyleczyć, muszę mieć dużo czasu. Teraz ludzie jak mnie zobaczą opalonego, to pytają, czy na urlopie byłem, a ja po prostu spędzam dużo czasu na wolnym powietrzu, na spacerach, na mecze chodzę. Kocham piłkę nożną, nic się nie zmieniło. Dalej jestem przy Gryfie Słupsk, bo nie wyobrażam sobie, żeby mnie tam zabrakło. Muszę widzieć jakiś cel. Słaby byłem zaraz po operacji, musiałem leżeć w szpitalu, nie mogłem nigdzie wyjść, żeby się nie przeziębić, ale teraz życie wraca już na normalne tory i toczy się dalej, z tą różnicą, że przez pół dnia odpoczywam. Miałem już w życiu wiele prób - w trakcie kariery sportowej i takich normalnych, codziennych. Nauczyłem się je traktować, jako konieczność, element egzystencji.

Co to były za próby?

Byłem udziałowcem w rodzinnej firmie sprzedającej drzwi. To znaczy tylko wyłożyłem kapitał, a firmę prowadził mój brat i tak ją poprowadził, że zbankrutowała, a ja musiałem spłacać długi. Temat uważam za zamknięty, nie musiałem tego robić, bo nic nie zarobiłem, ale doszedłem do wniosku, że zamiast trzymać pieniądze na koncie, mogę je zainwestować i pomóc komuś bliskiemu. Miałem dobre chęci, nie robiłem tego dla siebie. Chciałem dać pracę mojej rodzinie i jeśli ktoś tego nie rozumie, ciężko mi z nim dyskutować. Jestem teraz mądrzejszy i drugi raz bym tak nie zrobił.

Spłacił pan te długi?

Podwinąłem rękawy i opracowałem plan. Pozbyłem się swojego majątku, sprzedałem kilka rzeczy i wszystko wychodzi na prostą. Nie zabiję brata za to, że położył firmę, że źle nią zarządzał. Zdarza się, ale zmieniłem już tok myślenia. Nie będę starał się na siłę wszystkich uszczęśliwić. To, co przeszedłem, to tak naprawdę jednak drobne problemy. Żyjąc na wysokim poziomie, nie zdajemy sobie sprawy, co dzieje się gdzie indziej. Z czym mierzą się przeciętni Polacy.

Z czym?

Prawdziwy problem pojawia się wtedy, gdy nie ma co do garnka włożyć, gdy nie ma za co wyżywić rodziny. Moja firma upadła - nie pierwsza, nie ostatnia. Przeszedłem trudny rozwód z żoną, a to porażka dwojga ludzi, którzy żyli ze sobą przez wiele lat. Później miałem operację, od trzech lat mam sztuczne biodro. Teraz przyszedł rak. Czekam na kolejną próbę.

ZOBACZ WIDEO MŚ 2018. Cały sezon podporządkowany pod mundial. Lewandowski chce wielkiego turnieju
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×