Brawura. To ona zawęża linię między życiem a śmiercią

East News / Ratownik obserwuje akwen
East News / Ratownik obserwuje akwen

Plaża pomiędzy Wierzchucinem a Białogórą. Wzburzone fale. Nagle z wody wynurza się mały czarny punkt. Potem znika. I znów wypływa. Ratownik nie myśli długo. Rusza na pomoc. Jeszcze nie wie, że to najtrudniejsza akcja w jego życiu.

Z grupy ratowników Jonasz zauważa mężczyznę jako pierwszy. Warunki są sztormowe, woda w maju ma jakieś 9 stopni. Ale chwyta linę asekuracyjną, która zapewnia mu kontakt z kolegami na plaży i rusza.

Dotarcie na miejsce zajmuje mnóstwo czasu. Przynajmniej tak wydaje się Jonaszowi. Dramat tonącego człowieka rozgrywa się 80 metrów od brzegu.

Wreszcie spotkanie. To mężczyzna, na oko 35 lat. Mimo walki z żywiołem na jego twarzy rysuje się wyraźna ulga. Z ust ratownika pada zdanie, które sprawia, że w mężczyźnie rodzą się nowe siły: "Razem spróbujemy wrócić".

Ratownik robi wszystko zgodnie z metodyką. Podpina tonącego, kładzie go na desce. Nagle czuje, że potwornie słabnie. Jest zmęczony walką z falami. A koledzy nie ciągną za linę asekuracyjną. Przytrzymuje 35-latka, ale nie ma reakcji z lądu. Czeka kilka sekund.

Szybko zdaje sobie sprawę z tego, że przez wysokie fale, koledzy, którzy stoją na plaży, nie widzą ich. Nie pociągną za wcześnie, nie będąc pewnymi, że Jonasz dotarł do tonącego.

Decyzja. Ratownik postanawia wrócić o własnych siłach ciągnąc mężczyznę. Wtedy pojawia się uporczywa myśl, że to może być jego ostatnia akcja. W takich warunkach jeszcze nigdy nie pływał. A już na pewno nie z mężczyzną ważącym jakieś 90 kg.

Ale płynie. Bardzo powoli. Z każdą chwilą traci ostatki sił. Wie, że jeszcze pięć, może dziesięć metrów i koniec. Na więcej go nie stać. Jest wykończony.

Nagle ratunek. Czuje, że lina się napina. Jest bliżej brzegu niż mu się wydawało. Koledzy go dostrzegli. Ciągną. Teraz idzie dużo łatwiej. Mija zaledwie kilka chwil i jest na brzegu. Razem z mężczyzną, który wyczerpany leży na piasku.

- Facet był wyczerpany, ale próbował dziękować. Zapewniał wszystkich, że nie ma pojęcia, dlaczego to zrobił. Że nigdy więcej tak nie postąpi. Uspokajaliśmy go i daliśmy folię życia czyli koc termiczny - wspomina Jonasz Najda, ratownik, który przyszedł na pustą plażę z dwoma kolegami tylko w celach treningowych.

Mężczyzna wytłumaczył ratownikom, że nie jest turystą. Mieszka niedaleko. Po prostu chciał sprawdzić swoje umiejętności w trudnych warunkach.

Wyraźnie je przecenił.

- Zawsze w takich przypadkach pojawia się ochota, aby upomnieć człowieka. Tym zresztą zajęli się moi koledzy. Ale nie nerwowo. Powiedzieli, że to, co zrobił było bardzo niebezpieczne, że groziła mu śmierć. Co rzadkie w takich przypadkach, mężczyzna był trzeźwy - zaznacza Najda.

Alkohol, jak widać, nie jest konieczny, aby doszło do poważnego wypadku. Nie potrzeba nawet wielkiego akwenu wodnego.

"Wróć do nas!"

2013 rok, kryta pływalnia, basen olimpijski w dużym mieście. Dwóch mężczyzn w wieku niewiele ponad 20 lat próbuje pobić rekord w długości pływania pod wodą. Możliwe, że przygotowują się do jakichś zawodów. Albo robią to wyłącznie dla zabawy.

Według regulaminu pod wodą można przepłynąć 25 metrów. Jeden z nich próbuje dobić do 50. Nagle "zasypia". Traci przytomność, przestaje się ruszać. Ratownicy zauważają mężczyznę kiedy unosi się na wodzie plecami do góry. Twarz ma pod powierzchnią.

Zrywają się z miejsc. Wskakują do basenu. Dopływają do mężczyzny i wyciągają z wody.

Jonasz Najda jako pierwszy podaje mu tlen metodą usta-usta. Przy mężczyźnie jest czterech ratowników. Piąty wzywa pogotowie i biegnie po defibrylator.

Dla Jonasza świat przestał istnieć. Wdech i uciski. Liczy się tylko życie.

- W ogóle nie myślałem, czy umrze, tylko o tym, że ja muszę zrobić swoje. Jeden z kolegów głośno powtarzał: "Wróć do nas!". Oczywiście mężczyzna był nieprzytomny, nie słyszał tego, ale to dodawało otuchy całemu zespołowi. Skupiałem się na tym, aby każdy mój ruch był precyzyjny i wykonany tak dobrze, jak tylko się da - opowiada po latach Najda.

Krążenie przywrócone. Po 15 minutach przyjeżdża karetka.

Mężczyzna wybudził się dopiero po dwóch dniach. Po kilku kolejnych przyszedł na pływalnię z bombonierką, aby podziękować za uratowane życie.

- Jak zwykle bywa w takich sytuacjach, czekoladki zjadła druga zmiana - żartuje Najda.

Dyfuzja odpowiedzialności

- Turyści często zapominają, że woda to żywioł. A my jesteśmy tylko ludźmi. Musimy współżyć z naturą. Kiedyś koledzy ratownicy opowiadali mi historię, kiedy po zdanym egzaminie poszli świętować. Doszli do wniosku, że wejdą do morza, aby się wykąpać. Warunki były jednak niesprzyjające. Mieli bardzo poważny problem z powrotem na brzeg. A przecież byli świetnie wyszkoleni, potrafili znakomicie pływać. Zabrakło im niestety doświadczenia. A przede wszystkim pokory - podkreśla Najda.

I dodaje, że najszybszy człowiek na świecie pływa z prędkością dwóch metrów na sekundę. Prądy występujące przy plażach potrafią osiągnąć prędkość od czterech do nawet ośmiu metrów na sekundę.

Nawet najlepsi nie mają szans z naturą.

- A my często o tym zapominamy. Przeceniamy swoje możliwości niezależnie od tego, czy jesteśmy pływakiem zawodowym czy średnim niedzielnym wczasowiczem z umiejętnością utrzymania się na wodzie. Zdarza się, że brak pokory nasila się po alkoholu. Wtedy mamy poczucie, że jesteśmy niezniszczalni. Wyłącza się rozsądek i dochodzi chęć popisania się i brawura. Popularne są też skoki na główkę do akwenów, których nie znamy. Zawsze we wrześniu kilkoro dzieciaków w Polsce wróci do szkoły na wózkach inwalidzkich. Albo w ogóle do niej nie wróci. A przecież zdrowie i życie mamy tylko jedno - przypomina Najda.

Jednocześnie podkreśla, że w Polsce 99 proc. utonięć odnotowuje się w miejscach niestrzeżonych. Dlatego tak ważny jest odpoczynek pod okiem ratownika.

Nie mniej istotna jest świadomość, jak powinno się wzywać pomoc.

- Jest taki mechanizm, jak dyfuzja odpowiedzialności. Kiedy stoi grupa osób i patrzy na kogoś, kto tonie, każdy w tej grupie myśli, że na pewno zaraz ktoś pospieszy z pomocą. Tymczasem samo zawołanie po pomoc jest jej udzieleniem. To samo dotyczy dzwonienia po odpowiednie służby. Nie trzeba umieć pływać, aby pomóc tonącemu. Warto też spojrzeć na jedną osobę w takiej grupie, pokazać palcem i w trybie rozkazującym powiedzieć: "Pan mi pomoże. Zadzwoń po WOPR albo pogotowie". Chodzi o krótką instrukcję przekazaną w sposób bezpośredni. To na ogół działa - tłumaczy Najda.

Jonasz Najda / fot. archiwum prywatne
Jonasz Najda / fot. archiwum prywatne

Nauka przegrywania

Jonasz Najda na co dzień mieszka w Warszawie. Ma 33 lata. Jest instruktorem ratownictwa wodnego, choć dziś wykonuje ten zawód sporadycznie - głównie przy okazji imprez związanych z wodą.

Na co dzień jest psychologiem.

- Zajmuję się promowaniem zdrowego trybu życia przy wykorzystaniu psychologii sportu i psychologii zdrowia. Opracowałem program terapii sportem. To połączenie tego, co robię całe życie. Ponadto całe życie towarzyszą mi pływanie oraz judo. Mam czarny pas - wyjaśnia z dumą.

Mimo mnóstwa zajęć, którym poświęcił swoje życie, bardzo wysoko ceni właśnie sport. Jak twierdzi to aktywność fizyczna ukształtowała jego charakter. Ponadto nauczyła pokory i regularnej pracy.

- W trudnych sytuacjach w wodzie, zaplecze, które dał mi sport, sprawiło, że potrafiłem się uspokoić i zaufać sobie. Mimo trudnych warunków. Sport polega m.in. na nauce odpowiednich ruchów. Ciało musi się pod tym kątem rozwijać - twierdzi Najda.

- Poza tym sport to nauka przegrywania. Dzięki niemu lepiej radzimy sobie w najtrudniejszych sytuacjach. Nawet takich, w których stajemy gdzieś na cienkiej granicy życia i śmierci.

Do trzech razy śmierć >>
Życie wisi na sześciomilimetrowej lince i kosztuje 3,5 tys. zł >>

Źródło artykułu: