Jaki jest obraz naszego narciarstwa tuż przed MŚ? Budny: Wróciliśmy z biegami do lat pookupacyjnych

Newspix / EXPA
Newspix / EXPA

Edward Budny to legenda polskiego sportu. Słynny szkoleniowiec zawsze wprost mówi o problemach naszego narciarstwa i nie unika zdecydowanych opinii. Zdaniem wybitnego trenera ewentualny medal Justyny Kowalczyk na MŚ w Lahti będzie dużym sukcesem.

Dawne sukcesy polskich biegów to w dużej mierze zasługa Edwarda Budnego. To właśnie on w latach 70., po zakończeniu własnej kariery, rozpoczął pracę w roli trenera reprezentacji i doprowadził swych podopiecznych do medali. W 1974 roku na mistrzostwach świata w Falun trzecie miejsce w biegu na 30 kilometrów zajął Jan Staszel. Cztery lata później w Lahti było jeszcze lepiej - Józef Łuszczek najpierw był trzeci na 30 kilometrów, a następnie triumfował na 15 kilometrów.

WP SportoweFakty: Rozmawiamy tuż przed rozpoczęciem mistrzostw świata w Lahti. Na co stać w Finlandii Justynę Kowalczyk? Jak ocenia pan jej możliwości po obejrzeniu niedawnego Pucharu Świata w Otepaeae, gdzie była piąta?

Edward Budny: Widać, że Skandynawki podzieliły się na dwie grupy - na te, które liczą się w klasyfikacji generalnej PŚ, i na te które skupiły się na mistrzostwach świata. Charlotte Kalla, Marit Bjoergen - one odpuściły Tour de Ski i są świeże, doszły do bardzo wysokiej formy. A nasza Justynka? Gdyby udało jej się wskoczyć na podium to byłby to ogromny sukces. Ona nie miała konfrontacji z czołówką. Inaczej biega się samemu, a inaczej biega się w grupie. W Otepaeae straciła trochę w końcówce, ale uważam, że to dlatego, że doszła ją Kalla. Justyna była na drugiej pętli, a Szwedka na pierwszej i spotkały się na podbiegu. Kalla była w tym dniu silniejsza i uciekła, a Justynę podcięło. Generalnie było naprawdę nieźle, gdy porównać z tym co było na początku sezonu, ale czasowo to jednak katastrofa. Przegrać minutę i dwadzieścia dwie sekundy - to jest morze. A jak będzie w Lahti? Dobrze, że najpierw wystartuje z Eweliną Marcisz w sztafecie sprinterskiej, bo to dodatkowy bodziec. Powtórzę, gdyby się zmieściła na podium to byłby to ogromny sukces.

W tym sezonie Kowalczyk bardzo długo nie biegała w Pucharze Świata, gdzie dominował styl dowolny. Czy pana zdaniem decyzja dotycząca skupienia się na treningach i na biegach niższej rangi w technice klasycznej była dobra?

- Justyna nie za bardzo szukała startów. Poważne starty są tylko i wyłącznie w Skandynawii. Tam na Puchar Świata jedzie kilka najlepszych zawodniczek, a reszta się ściga w lokalnych zawodach. Przeróżnych biegów było tam pod dostatkiem, można się było zmierzyć w sprintach, na 5 km, na 8 km, bo tam mają też takie nietypowe dystanse. Nie wiem dlaczego z tego nie skorzystała. Dopiero po tym wszystkim można było przejść na wysokość ponad 2000 m n.p.m. na bezpośrednie przygotowanie startowe, potem pojechać do Otepaeae i modlić się, żeby forma przyszła. Ja jednak nie decyduję, robi to pan Wierietielny z Justyną.

Bieg na 10 km stylem klasycznym w Estonii wygrała Marit Bjoergen. Czy znów będą to jej mistrzostwa?

- Ona mogła już wygrać sprint, gdyby nie zahaczyły się z Rosjanką w ćwierćfinale. Możliwości każdej kobiety po urodzeniu dziecka wzrastają. Irena Szewińska urodziła dwóch synów i biła rekordy świata oraz wygrywała na igrzyskach w Montrealu w 1976 roku.

Z polskiego biegowego punktu widzenia znów będą to mistrzostwa, gdy w konkurencjach kobiecych jest Kowalczyk, a potem długo, długo nic. Tak było jak zaczynała karierę, tak jest i teraz, gdy powoli zbliża się do jej końca.

- W Pucharze Świata Kornelia Kubińska dostaje 5 minut na 10 kilometrów. W 1972 roku w Sapporo moja żona dostała na 5 kilometrów trzydzieści osiem sekund i była dziesiąta, a na 10 kilometrów dostała minutę dziesięć i była jedenasta. Po igrzyskach musiała skończyć biegać, bo taki był na nią nalot prasy i pisanie, że to jest bieganie turystyczne. Dziś mówi się, że tak bywa, że c’est la vie. My się cofnęliśmy w biegach o 100 lat. To nie tak, że biegi poszły do przodu, to my się cofnęliśmy. W Zakopanem nie ma profesjonalnej trasy. Razem z panią Zofią Kiełpińską zrobiliśmy pełną dokumentację nowoczesnej trasy biegowej, która miała być gotowa na ten sezon i która miała spełniać wszystkie wymagania. W ogóle nikt tego nie ruszył. Jak więc robić w Polsce biegi? W Jakuszycach jest trasa, ale co z tego - szkoła z Zakopanego ma tam jeździć? Na trasach, które my proponujemy w Zakopanem, są takie warunki klimatyczne, że mało jest takich miejsc w całej Europie. Góry zasłaniają wszystko do kwietnia, jest cień. Wystarczyłoby to zrobić, zaśnieżyć, i można biegać nawet pół roku.

Ratunek dla polskich biegów to Szkoły Mistrzostwa Sportowego. One są niedofinansowane, tak jak i całe nasze biegi są niedofinansowane. Racje żywnościowe są głodowe. Co to jest 20 zł na osobę, gdy połowa idzie na catering? Zawodnik SMS dostaje mniej kalorii niż więzień, który siedzi na d***. O jakich my więc mówimy wynikach? Polski Związek Narciarski przerabia rocznie 24 miliony złotych albo więcej. Zatrudnia się tam siedemdziesiąt kilka osób. Ja byłem kiedyś kierownikiem wyszkolenia, załatwialiśmy wizy na każde zawody. Było nas razem w PZN pięć osób. Skąd teraz tych ponad siedemdziesiąt osób? Mają trzydzieści pięć samochodów - dla kogo, kto i po co tym jeździ? Pan Apoloniusz Tajner i spółka stworzyli sobie przepiękny dwór. Jest wielki Tajner, musi być i wielki dwór. Nie wiem czy naprawdę nikt nad tym w ministerstwie nie panuje i o te pieniądze nie spyta? Tymczasem nasi zjazdowcy jeżdżą na zawody i trenują za własne pieniądze. W szkołach sportowych mówią, że PZN się nimi w ogóle nie interesuje. Tajner działa tak, żeby w Zakopanem nie było żadnej trasy biegowej. Dwóch dyrektorów ze Szczyrku jest dyrektorami Centralnego Ośrodka Sportu w Zakopanem. Robią wszystko, żeby w Zakopanem nie było skoczni, bo wtedy jeździ się do nich do Szczyrku i tam płaci za wynajem tamtejszego obiektu. Ministrowie się zmieniają i nic się z tym nie dzieje. Mam nadzieję, że może obecny, który jest byłym sportowcem, coś z tym w końcu zrobi. Już kiedyś można było zrobić ministrem sportu Irenę Szewińską, ale zrobili posłankę Muchę, bo jest ładna.

Tymczasem tu trzeba fachowców. Dawniej był podły ustrój, to i ludzie z namaszczenia partyjnego byli podli. Teraz powinni jednak przyjść fachowcy. Żaden fachowiec nie dałby na wyżywienie 10 złotych na osobę. Trening biegacza w zimie to do 4000 kalorii dziennie, a z takiego wyżywienia wychodzi 1600. Miejmy nadzieję, że cokolwiek się zmieni, bo biega u nas ogromna ilość wspaniałej młodzieży. Nawet lekkoatletyka nie ma takiego zaplecza ludzkiego, jak biegi narciarskie. Przez lata Tajner robił jednak wszystko, żeby pognębić Zakopane, żeby nie było tu nawet pół kilometra trasy biegowej. Powstają za to bezproduktywne hale, które stoją cały rok, nikt ich w zimie nie używa, ale muszą być cały czas ogrzewane, bo tynki by odpadły i wszystko trafiłby szlag. Młodzieży tam nie wpuszczą.[nextpage]W biegach mężczyzn mamy solidnego sprintera Macieja Staręgę. Na dystansach nasi zawodnicy ponoszą jednak wielominutowe straty.

- Bo oni nie pracują! Nikt z żadnej polskiej uczelni nie chciał nigdy zobaczyć dziennika Józefa Łuszczka, żeby wiedzieć jak on trenował. To jest tragiczne. Ja te dzienniki musiałem kiedyś chować, bo tak Skandynawowie chcieli je dorwać. Jakby nasi obecni biegacze to przejrzeli to okazałoby się, że oni tego nie wykonają. Staręga dziś biegałby świetnie, gdyby ważył 10 kilogramów mniej. Ten chłopak jest otłuszczony. W sprincie trzeba biec nawet cztery razy - kwalifikacje, ćwierćfinał, półfinał i finał. To nie ma nic wspólnego ze sprintami lekkoatletycznymi, to jest dystans 1800 metrów razy cztery. On tymczasem na początku to sadełko tak zakwasi, że w półfinale już nie jest w stanie dobrze biec. Za dużo je tego co nie trzeba i wkłada w sport za mało wysiłku. Myśmy biegali kiedyś po 5 godzin po górach polskich, rumuńskich, słowackich, a nasi biorą dziś rolki i robią bezproduktywne kilometry. Nic z tego nie wynika. Nie robią podbudowy pod biegi narciarskie. Łuszczek, Staszel, Gębala, nie mówiąc już o Podgórskim, biegali w granicach czterech minut na 1500 metrów. Niechby tak kazać któremuś z obecnych kadrowiczów przebiec nawet w cztery minuty i dwadzieścia sekund, nie dadzą rady. O czym my więc mówimy?

Wróciliśmy z narciarstwem biegowym do lat pookupacyjnych. Jesienią 200 osób jeździ z Polski biegać do Livigno, bo u nas nie ma gdzie. To jest porażka całego systemu. Kluby prują flaki, żeby wysłać młodych ludzi do Livigno. U nas dałoby się armatkami zaśnieżyć trasy i biegać w Zakopanem do kwietnia, ale i armatki i nowy ratrak kupuje się do Szczyrku, bo były układy na linii pan dyrektor-minister Mucha. Do Zakopanego trafia tymczasem szmelc i stare dziadostwo. A trenerzy? Tu poza SMS nie zatrudnia się żadnych trenerów. Kiedyś były Ludowe Kluby Sportowe, ale to wszystko przekreślił jednym podpisem pan Komorowski, gdy był ministrem obrony narodowej. Zostaliśmy na bruku z całą historią i dokumentacją. Ja teraz pracuję społecznie w WKS, prowadzę dwie dziewczynki, bo na więcej nie stać, a Stasiu Ustupski prowadzi pięciu skoczków i kombinatorów, bo też na więcej nie stać. Dotacji nie mamy znikąd.

Tegoroczne mistrzostwa są w Lahti. To tam w 1978 roku pana podopieczny, Józef Łuszczek, wywalczył dwa medale, w tym złoty na dystansie 15 kilometrów. O tych mistrzostwach mogliśmy pewnie rozmawiać i dwie godziny, ale nawet nie mając tyle czasu nie sposób nie zapytać chociaż o część pana wspomnień z tych pięknych chwil.

- Józek był na to przygotowany. Przed mistrzostwami na próbie we Francji przegrał tylko o dwie sekundy z Jeanem-Paulem Pierratem, a wygrał z całą czołówką norweską. 30 sekund po nim startował Norweg Oddvar Braa. Dotarł do mety i pytał, czy Józek się wycofał, bo nie dogonił go na trasie, a teraz widzi na mecie. Józek mu na to odpowiedział, że ukończył bieg przed nim i że jest drugi. Już wtedy tak biegał i z taką formą pojechaliśmy do Lahti. Firmowych strojów nie można było mieć. Stroje zapewniły nam Ochotnicze Hufce Pracy. Ubrania były siermiężne, takie kurtki i kamizelki. Wiedziałem jednak, że jedziemy po medal, więc jeszcze przed wyjazdem za własne pieniądze kupiliśmy garnitury. Nie mówiłem o złocie, bo nie jestem hochsztaplerem, ale jednego medalu byłem pewny. Garnitury były po to, żeby się ładnie ubrać na konferencję prasową. Wierzyliśmy w sukces święcie. Udało się, Józek został mistrzem. W Zakopanem było jednak wtedy jeszcze 40 km tras biegowych. Przygotowywaliśmy się na miejscu, biegaliśmy po górach, nikt nas nie przeganiał, ratrak robił trasy.

Łuszczek zdobył złoto na 15 km i brąz na 30 km. Szansa na medal miał także w maratonie, ale niestety przeziębił się przed startem.

- Tam się złożyło na to kilka rzeczy. Lekarz, człowiek z renomowanej uczelni AWF w Krakowie, powiedział, że nie wolno podawać żadnych witamin, bo będzie kontrola. Obok lecą Rosjanie naszprycowani dopingiem, a tu lekarz zabrania mi podania zawodnikowi witamin! Dostawaliśmy supradynę szwajcarską, dobrą rzecz nawet dziś. Lekarz nam tymczasem tego zakazał, powiedział że nie wolno tego brać. Do obsługi Józka byłem sam jeden. Zabrałem więc do pomocy żonę, oczywiście za własne pieniądze. Załatwiłem jej mieszkanie i wyżywienie. To kosztowało tyle, co roczna pensja nauczycielska. Narty smarowałem Józkowi sam, bo nie dałbym nikomu do nich nawet podejść. Wstawałem o czwartej rano. Na wiosnę ważyłem po tym wszystkim 65 kg, bo pracowałem po 18 godzin dziennie. Ministrem był Stefan Paszczyk, powiedział mu, czy by mi nie dal ze dwóch ludzi do pomocy, a on na to odparł, że lekkoatletom do dwóch konkurencji też wysyła jednego trenera. Rozmowa się na tym skończyła. Józek w Lahti biegał tymczasem wspaniale. Jaka to była siła! On sprintem wchodził na podbiegi. Dziś w stylu klasycznym by wszystkich niszczył. Obecnie styl klasyczny technicznie poszedł w dół, jest tak od kiedy wprowadzono styl dowolny.
[nextpage]Cztery lata wcześniej, w 1974 roku, brązowy medal mistrzostw świata w Falun zdobył inny pana podopieczny, Jan Staszel. Pana jednak wtedy w Szwecji nie było.

- Wyciągnął mnie z autobusu towarzysz Bafia, prezes Polskiego Związku Narciarskiego. Tuż przed wyjazdem okazało się, że zamiast mnie do Falun jedzie sekretarz partii z Zakopanego. Ale co mogłem zrobić, takie to były czasy. Staszel biegał pięknie, zdobył medal. Co jednak było potem? Dwa lata później przed igrzyskami w Innsbrucku całą grupę kadrowiczów rozbił mi towarzysz Bolcio Kapitan, prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Sam mieszkał tam w pałacu, takim że cała Europa się z niego śmiała. Przyszedł do nas, tam gdzie my mieszkaliśmy w siermiężnych warunkach, i powiedział, że mamy zapłacić 150 dolarów za picie, bo picia w kosztorysie nie było. Nie zacytuję już co powiedział Staszel, co powiedzieli inni. Zrezygnowali i było po biegach. Ten sam Kapitan kilka lat później, w 1987 roku, nie puścił Józka Łuszczka na mistrzostwa świata do Oberstdorfu. Wtedy przywrócono styl klasyczny, wprowadzono podział konkurencji na klasyk i na technikę łyżwową. Józek był przygotowany doskonale. Kapitan pytał mnie tymczasem które będzie miejsce. Powiedziałem, że w szóstce, a on na to, że szóste miejsce go nie interesuje. Odwrócił się na pięcie i poszedł. Józek nie pojechał. A po latach, już po wszystkich przemianach ustrojowych, na 95-leciu PKOl w Collegium Maius w Krakowie kogo honorowo witają? Bolcia Kapitana! Taki to chichot historii. Był Kaziu Zimny, była Irena Szewińska, Józek Łuszczek, ja, żył jeszcze Zdzisiu Krzyszkowiak, siedzieliśmy wszyscy gdzieś z tyłu, a hołubiony był Kapitan. Dziś już by się to nie zdarzyło, ale wtedy tak było. To on nie dopuścił do tego, żebym dostał jakiekolwiek odznaczenie państwowe.

Wróćmy jeszcze na koniec do tegorocznych mistrzostw. Kibice liczą przede wszystkim na skoczków, którzy mają świetny sezon.

- Wszyscy mówią, że skoki to jest coś, ale nikt nie mówi, że ci panowie mają koło trzydziestki, tam nie ma w kadrze młodych chłopaków. Miałem kiedyś Stocha w klubie u siebie, tak jak Stefana Hulę, potem przeszli do własnego klubu. Stoch zdobył dwa mistrzostwa olimpijskie, a klub nie dostał nawet dyplomu z podziękowaniem. A skocznie? Trzeba być "geniuszem", żeby zaniedbać takie obiekty, wizytówkę Zakopanego i Polski. Co z tego, że zrobi się Puchar Świata, skoro młodzież nie ma gdzie skakać? W zawodach młodzieży parę lat temu skakało osiemdziesięciu, robiło się kwalifikacje, a teraz jest łapanka żeby zebrać trzydziestu pięciu. Mamy wspaniałych światowych skoczków, ale to jest pięciu facetów, a szósty już odstaje po 20 punktów w jednym skoku. Zaplecza nie ma żadnego. W tej chwili jesteśmy zachwyceni, że mamy tych najlepszych. To tak jak z Kowalczyk - Tajner mówił, że nas Kowalczyk tyle kosztuje, że już nie mamy za co robić biegi. W skokach piętnastu trenerów ma dodatek do pensji 1500 złotych. W biegach ani jeden, w zjazdach ani jeden. Jak więc można robić jakikolwiek sport?

ZOBACZ WIDEO Piotr Żyła: Przed MŚ w Lahti nie stawiam sobie wysokich oczekiwań

Rozmawiam kiedyś z panią minister Muchą, ona mi mówi, że przesłała właśnie miliony do COS-u do Zakopanego na nasze obiekty. Idę, pytam, a w COS mi mówią, że to na budowę hotelu, a nie na trasy i nie ma skocznie. Co narciarza obchodzi budowa hotelu, hali do siatkówki czy koszykówki? Gdyby nie Andrzej Kozak, prezes Tatrzańskiego Związku Narciarskiego, to już w tym roku nie było w Zakopanego Pucharu Świata w skokach, bo nie było 100 tysięcy na lodowy rozbieg. Bandy robiono w ostatniej chwili. To jest nieprawdopodobne. Przepraszam za moje żale, ale takie są realia. Tymczasem pan Tajner uśmiecha się w telewizji i mówi, że jest wspaniale. Zarabia ogromne pieniądze, w całej Polsce są reklamy z jego podobizną. Zatrudnia cztery osoby z rodziny w PZN, każdy ma do dyspozycji samochód. Nic tylko bawić się w bycie prezesem. To facet, który ma szczęście, bo zawsze ma jakieś wyniki.

Pan wciąż jest blisko biegów, prowadzi wspomniane dwie młode zawodniczki, wciąż nie daje zapomnieć o wszystkich problemach polskiego narciarstwa.

- Nie tylko ja. Jesteśmy wciąż pełni entuzjazmu. Robimy to co kochamy, narciarstwo jest naszym życiem. Nie zatrzyma nas nikt, choć ubolewamy że jest tak jak jest. Potencjał jest taki, że powinniśmy był w czołówce w skokach, w kombinacji, w biegach. Wtedy byłaby siła, jakby nie wyszło jednym, to wyszłoby drugim. Mówię tym wszystkim rządzącym - potrzeba nam trasy biegowej, stadionu biegowego w Zakopanem, żebyśmy mogli Pucharem Świata pożegnać tu Justynę Kowalczyk. Stąd wyszła i tu jej trzeba zrobić pożegnanie. Wszyscy kiwają głowami i nikt nie podejmuje żadnej decyzji. Mistrzyni olimpijska przyjeżdża na trening do Zakopanego, rozbiera się na płocie, a wysiusiać się idzie do lasu. Jakby ktoś w Norwegii usłyszał, jaka to siermięga te nasze biegi, to by nie uwierzył.

Ani jedna uczelnia nie wyszkoliła trenera, który prowadziłby dziewczyny tak, żeby nie traciły po 5 minut. Bierzemy tymczasem Rosjanina, dajemy mu obywatelstwo. Wierietielny zarabia 20 tysięcy. Ja pracowałem za 3 tysiące, to była najwyższa pensja trenera kadry. Nie gloryfikujmy, nie pociągnął za sobą nikogo. Nie mówię już o zawodnikach, bo Justyna nie chciała żeby ktokolwiek się przy niej plątał, ale nie pociągnął żadnego szkoleniowca. Odejdzie i zostawi po sobie pustkę. Nie zabrał ze sobą dziewczyn, nie zabrał grupy. Na początku miał jeszcze Janusza Krężeloka, ale potem też go odsunął. Nie wychowało się żadnego trenera. Nie wiem jak to będzie dalej. Wróciłem teraz z zawodów, w małopolskiej lidze wojewódzkiej biega setka młodych ludzi. Zaangażowanie ogromne, tylko co dalej? W PZN Tajner jest tymczasem tak zadowolony, że zaraz z dumy pęknie, zwłaszcza jak w Lahti skoczkowie zdobędą medale. Po co wtedy jakieś biegi, zjazdy, kombinacja?

Rozmawiał: Daniel Ludwiński.

Źródło artykułu: