Zawodnik weekendu: Bermane Stiverne (23-1-1, 20 KO)
Nieznany szerszej publiczności Kanadyjczyk miał być w sobotę ostatnim przystankiem Chrisa Arreoli (35-3, 30 KO) przed kolejną mistrzowską potyczką. 34-latek pojechał na podwórko wroga i zwyciężył po dwunastu rundach. Sędziowie punktowali 117:110, 117:110 i 118:109, co oddaje przewagę skreślanego przez bukmacherów Bermane.
Rekord naszego bohatera składający się prawie z samych zwycięstw przed czasem nie jest przypadkiem. Pod koniec trzeciej rundy czarnoskóry osiłek zdetonował na głowie Arreoli bombę z prawej ręki i "Koszmar" z hukiem padł na matę ringu. Były rywal Tomasza Adamka wstał po ośmiu sekundach. Głównym atutem Chrisa jest przecież tytanowa szczęka, która tamtej nocy została poważnie naruszona. Amerykanina o meksykańskich korzeniach nie zdołał wcześniej powalić sam Witalij Kliczko, a zrobił to Stiverne.
Dzięki temu triumfowi, nazwisko Stiverne zaczęło coś znaczyć w wadze ciężkiej i jeśli wspomniany Witalij zdecyduje się kontynuować karierę to będzie musiał konfrontować swoje siły z odkrytym przed dwoma dniami turem.
Rozczarowania weekendu:
1. Niepotrzebne pompowanie rekordu Magomeda Abdusalamowa (18-0, 18 KO)
Rosjanin z Machaczkały (przy okazji piłkarski kibic miejscowej Anży) jest uznawany za jednego z najsilniej bijących zawodników dzisiejszej królewskiej kategorii. 32-latek boksujący z odwrotnej pozycji aż jedenastu (!) rywali wykończył w przeciągu pierwszej odsłony. Nie inaczej było w sobotę w Argentynie.
"Mago" rozbił w dwie minuty nie mającego żadnych sportowych ambicji Sebastiana Ignacio Ceballosa (33-8-2, 25 KO). Od początku byliśmy przekonani, że dokładnie tak się stanie, po co więc dobierać niemłodemu przecież królowi nokautu takie fajtłapy (nie mające nic wspólnego z klasycznym "fightem")? Promotor przybysza ze wschodniej Europy powinien pójść na całość, tak jak niejednokrotnie robi to w ringu jego podopieczny, i zaryzykować z doborem oponenta. Wóz albo przewóz. W innym przypadku, znowu Magomed będzie musiał w ringu obijać worek treningowy, co na dłuższą metę specjalnego splendoru mu nie przyniesie.
2. Postawa Jamesa Toney’a (74-8-3, 45 KO)
Nietypowo w niedzielę mieliśmy wątpliwą przyjemność oglądać kolejny comeback wspaniałego przed laty Toney'a. 44-letni "Light’s Out" wybrał się do dalekiej Australii, w nadziei na udzielenie lekcji boksu Lucasowi Browne’owi (16-0, 14 KO). Oczywiście tak się stać nie mogło, bowiem Amerykanin wniósł do ringu ledwie nazwisko, zwały tłuszczu (przy wzroście 178 cm ważył prawie 114 kg) i szczekającą gębę. Toney nawet przez chwilę nie zagroził "Wielkiemu Tatusiowi" i przegrał do wiwatu większość z rund.
Punktowi nie mieli problemów i opowiedzieli się za gospodarzem 117:111, 119:108 i 120:108. Pomyśleć, że weteran z Michigan niegdyś uznawany był za istny bokserski fenomen, jego akcje na tej specyficznej giełdzie stały na samym szczycie, a rzesze fanów delektowały się kapitalnym zmysłem walki Jamesa. Nic z tego nie zostało. Byłemu mistrzowi świata trzech kategorii wagowych przeraźliwie brakuje pieniędzy (do rozważnych on nie należy i lubi rozrzucać majątek), więc nie zdziwię się, jak raz jeszcze zobaczymy go w jakimś cyrku. Nie zapominajmy, że Toney w poszukiwaniu dolarów potrafił nawet wybrać się na areny UFC, by dostać srogi łomot od Randy’ego Couture’a. Ten gość nie ma już timingu – w ringu, oktagonie i poza nim.
Gapiostwo weekendu: Sędzia Massimo Barrovecchio
Rzymianin pełnił rolę sędziego ringowego podczas sobotniej walki Sergio Martineza (51-2-2, 28 KO) z Martinem Murrayem (25-1-1, 11 KO). Właściwie nie mielibyśmy do Europejczyka większych zastrzeżeń… gdyby nie sytuacja z 10. rundy. "Maravilla" Martinez dał się dorwać przy linach rywalowi i złapał kilka widocznych uderzeń, po czym padł na deski. Włoch, mający na koncie prowadzenie m.in. pojedynku Adamek vs Witalij Kliczko, przespał ważny moment i nie wyliczył Argentyńczyka. Trudny to zawód, ale wymaga większego skupienia i uwagi.
Najgorętsza arena weekendu: Estadio José Amalfitani
Raz jeszcze wracamy do Martineza i Murraya. Obaj panowie stoczyli dwunastorundowy pojedynek na wypełnionym po brzegi Estadio Jose Amalfitani w Buenos Aires. 50-tysięcy widzów pięknie dopingowało swojego faworyta, tworząc atmosferę nie do podrobienia. Latynosi lubują się w sportach walki i kochają swoich bohaterów. Dawno nie słyszałem z głośników tak gromkiego dopingu, mistrz WBC wagi średniej musiał być uniesiony, szkoda tylko, że nie do końca odwdzięczył się w ringu.
Warto organizować mecze bokserskie na piłkarskich obiektach, a ten należący do kopaczy Velez Sarsfield sprawdził się doskonale. Nawet będąc kilka tysięcy kilometrów od epicentrum, siedząc wygodnie w domu, dawałem się ponieść fanowskim emocjom.
Nokaut weekendu: Deontay Wilder (28-0, 28 KO)
I znowu waga ciężka. Zaklepałem to miejsce dla Amerykanina, którego zawodowa seria jest niewyobrażalna. Musielibyśmy trochę powetować Google, by doszukać się poprzednika mogącego dorównać Wilderowi w serii nokautów. Brązowy medalista olimpijski tym razem poskromił w przeciągu 70 sekund Audley’a Harrisona (31-7, 23 KO) – notabene złotego olimpijczyka z Sydney. Wprawdzie "Bronze Bomber" wciąż kryje w sobie dużo niewiadomych, ale wynik idzie w świat.
Moje wątpliwości budzi zwłaszcza wykończenia Brytyjczyka przy linach, gdzie 27-latek wpadł w nieokiełznany szał i lał starszego przeciwnika cepami (czasem widujemy takie pod remizami). Jednak radzę mieć oko na Wildera, bo jeśli zdoła wprowadzić w swój styl więcej rozwagi, umiejętności korzystania ze wspaniałych warunków fizycznych (201 cm wzrostu, 213 cm zasięgu ramion) to będzie groźny dla każdego. Ma kilka niepodważalnych argumentów, takich jak: szybkość, praca nóg, dynamika i niezłe wyczucie dystansu. Może okazać się faktyczną amerykańską nadzieją najcięższej dywizji.
Cisi bohaterowie weekendu:
1. Ireneusz Zakrzewski
Na zakończenie podsumowania przechodzimy do XXX Międzynarodowego Turnieju Bokserskiego Imienia Feliksa Stamma. Ku pamięci najwybitniejszego polskiego trenera szermierki na pięści organizowany jest cykliczny memoriał, na który zjeżdżają mocne ekipy z zagranicy, by na zasadach boksu olimpijskiego rywalizować z Polakami. Tym razem do Warszawy zjechały naprawdę poważne reprezentacje z kilku kontynentów (łącznie blisko 200 uczestników!).
Jednym z objawień tego turnieju był młody Ireneusz Zakrzewski. 20-latek doszedł do samego wielkiego finału (jako jeden z trzech naszych mężczyzn) i dopiero tam znalazł pogromcę. Był nim mistrz Wielkiej Brytanii Anthony Fowler. Wyspiarz wygrał nieznacznie, 9:8. Do czasu finału wychowanek Rafała Janika prezentował wspaniały pokaz boksu, opierający się na znakomitej ringowej mobilności i dynamicznych kontrach. Dawno nie widziałem takiego stylu w polskiej kadrze, Irek sprawia kibicom sporą frajdę.
W półfinale Zakrzewski zyskał miano najlepszego biało-czerwonego amatora w kategorii średniej, bowiem pewnie i zdecydowanie wypunktował wcześniejszego lidera Tomasza Jabłońskiego. Zawodnik z Jeleniej Góry pojedzie na zbliżające się wielkimi krokami mistrzostwa Europy w Mińsku i z nadziejami będziemy patrzeć na jego rozwój. O wielkich postępach tego młokosa wspominał mi trener kadry Hubert Migaczew, więc bądźmy dobrej myśli.
2. Lidia Fidura
Piękną historię na tym samym turnieju zapisała Lidia Fidura. Wychowanka GUKS Carbo Gliwice zwyciężyła na Stammie po raz czwarty z rzędu i zapewne w najbliższych latach będzie bardzo trudno pobić jej osobisty rekord (chyba, że zrobi to Ona sama). W finale 30. edycji nie dała szans utytułowanej Marinie Wołnowej z Kazachstanu, zwyciężając 18:10.
Podopieczna Pawła Pasiaka efektownie prezentowała się również dzień wcześniej i zdominowała kategorię z limitem do 75 kilogramów. Sercem do walki urodzona w Rudzie Śląskiej pięściarka mogłaby obdarować pewnie kilku sportowców naraz. Wypada pogratulować i życzyć wielkich sukcesów w przyszłości, z akcentem na Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro 2016.
[b]Piotr Jagiełło
[/b]