[b]
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Jako jeden z pierwszych usłyszał pan tragiczną wiadomość o śmierci swojego dobrego znajomego, trenera Andrzeja Gmitruka.[/b]
Janusz Pindera, dziennikarz "Rzeczpospolitej" i Polsatu Sport, znawca boksu:
O godzinie ósmej rano zadzwonił do mnie Andrzej Kostyra, któremu tę informację przekazał Paweł Skrzecz. Paweł wiedział o tym z kolei od lekarza pogotowia, który przyjechał na miejsce zdarzenia. Zastanawiam się, co tam się wydarzyło. Na początku była mowa o pożarze, teraz okazuje się, że spłonął tylko plastikowy stolik. Z pierwszych ustaleń wynika, że Andrzej uległ zaczadzeniu, ale więcej będziemy wiedzieć dopiero po sekcji zwłok. Faktycznie wiedziałem o tej tragedii jako jeden z pierwszych, natomiast to są takie wiadomości, w które nie chce się wierzyć.
Jak długo znał pan trenera?
Czterdzieści lat. Od końca lat 70. Byłem wtedy jeszcze na studiach prawniczych, ale interesowałem się pięściarstwem i robiłem reportaże dla radia studenckiego, pracowałem też dla Telewizji Polskiej. Andrzej mimo młodego wieku był już pierwszym trenerem Legii Warszawa, najlepszego klubu bokserskiego w kraju. Miał wokół siebie same znakomitości: Wiesława Rudkowskiego, Janusza Gortata, Sylwestra Kaczyńskiego. W połowie lat 80. jako człowiek zaledwie 32-letni został trenerem kadry. Złapałem z Andrzejem dobry kontakt. Jeździłem z nim na zgrupowania, bardzo często przychodziłem na Łazienkowską na treningi, spotykaliśmy się prywatnie. Poznawałem przy nim boks od podszewki.
Jakim był trenerem?
Otwartym. To była jego cecha charakterystyczna. Nie miał doświadczenia bokserskiego, jak zdecydowana większość trenerów i pod tym względem przypominał trochę Feliksa Stamma, który stoczył zaledwie kilka walk. Akademię Wychowania Fizycznego skończył ze specjalizacją podnoszenie ciężarów. Ciągnęło go jednak do boksu. Trenował amatorsko, twierdził, że stoczył jakąś walkę, miał jakiś bokserski pierwszy krok, ale ja nigdy o tym nie słyszałem, a Andrzej już nam o tym nie opowie. Zresztą nikt nigdy nie dociekał, jak było. Andrzej miał dużą fantazję i często nawet jak mówił prawdę, myśleliśmy, że buja w obłokach. Jednak zawodnicy takiego go uwielbiali. Każdemu potrafił wmówić, że ma talent na miarę mistrzostwa świata. Ci, którzy w to wierzyli, potem czasami zostawali mistrzami. Ten optymizm został mu do końca, dla niego szklanka zawsze była do połowy pełna.
Pierwsze sukcesy trenerskie osiągnął dosyć szybko.
W latach 80. polski boks miał kryzys, a on go z tego kryzysu wyprowadził. Miał trochę szczęścia, trafili mu się bardzo zdolni ludzie, jak Darek Michalczewski, Andrzej Gołota, Janek Dydak, Henryk Petrich, Janusz Zarenkiewicz. Poza Michalczewskim, który w 1987 roku został w Niemczech, wszyscy wymienieni zdobyli brązowe medale igrzysk olimpijskich w Seulu. W Polsce nastały jednak trudne czasy dla pięściarstwa. Na nic nie było pieniędzy, Legia wycofała się z rozgrywek ligowych. Andrzej zaczął szukać pracy za granicą i znalazł ją w Norwegii, gdzie spędził osiem czy dziewięć lat.
W tym czasie utrzymywaliście jednak kontakt.
Dzwoniliśmy do siebie, spotykaliśmy się na zawodach, chociażby na mistrzostwach Europy i świata w Goteborgu, Tampere, Berlinie, Sydney. To ja w 1995 roku powiedziałem mu, że pojawił się zdolny chłopak, który nazywa się Tomasz Adamek. Andrzej doskonale zapamiętał to nazwisko. Do Polski wrócił, gdy z ciekawym projektem wystartował Canal Plus, a ja go do tego projektu zaproponowałem. Tomka Adamka, kandydata do olimpijskiego medalu w Sydney w 2000 roku, przed igrzyskami namówił na podpisanie profesjonalnego kontraktu i dla obu to był strzał w dziesiątkę. Razem osiągnęli bardzo dużo. W 2005 roku Tomek został mistrzem świata zawodowców w wadze półciężkiej, trzy lata później w junior ciężkiej.
Trener, komentator telewizyjny, także promotor. Dużo obowiązków dla jednego człowieka.
Zawsze mu powtarzałem, że trochę za dużo ma na głowie. Choć przecież to ja namówiłem go do komentowania. Pamiętam pierwszą walkę, jaką razem relacjonowaliśmy, znakomitą zresztą - pojedynek Shane'a Mosleya z Oscarem De La Hoyą. Później komentowałem z Andrzejem coraz częściej. Poleciałem z nim chociażby na rewanżowe starcie Evandera Holyfielda z Lennoksem Lewisem w Las Vegas. Na pewno nasza relacja nie była tylko i wyłącznie zawodowa. Przyjaźniliśmy się. Dzwoniliśmy do siebie dwa, trzy razy w tygodniu. Ostatnio trochę rzadziej, choć rozmawialiśmy kilka dni temu. Andrzej miał mnóstwo planów na przyszłość, tysiące pomysłów. Chciał otworzyć wielki gym, myślał o karierze politycznej, startował, choć bez powodzenia, w wyborach do sejmiku województwa mazowieckiego. Przy tym wszystkim miał też trochę problemów. Jego żona przez ostatnie lata poważnie chorowała, opiekował się nią i ich małym dzieckiem. Natomiast chyba nie widziałem go tak pełnego entuzjazmu, jeśli chodzi o treningi, jak ostatnio. Bardzo schudł, znów poruszał się w tym swoim charakterystycznym lekkim stylu, a mogę coś na ten temat powiedzieć, bo pamiętam go, jak nie miał jeszcze trzydziestu lat. Przeżyliśmy sporo wspólnych przygód.
Mimo kilku lat spędzonych za granicą, chyba najlepiej trener czuł się w Polsce?
Po powrocie z Norwegii świetnie się w kraju odnalazł. Za granicą została jego pierwsza żona, dwóch synów, Filip i Kuba. Młodszy z nich, Kuba, zginął tragicznie i to była jedna z życiowych traum Andrzeja. Tutaj związał się z nową partnerką, dużo młodszą od siebie. Byli ze sobą prawie 20 lat. Z Adamkiem rozstał się właśnie dlatego, że musiałby na dłużej przenieść się do Stanów Zjednoczonych, a chciał realizować swoje plany w Polsce. Prowadził Mateusza Masternaka, potem Macieja Sulęckiego. Miał okres, gdy bardziej poświęcił się pracy promotora, organizowaniu walk i komentowaniu gal, ale ostatnimi czasy, gdy zaczął prowadzić Ugonoha, Szpilkę, czy ponownie Sulęckiego, poczuł, że świat znów stoi przed nim otworem. Miał przed sobą duże pojedynki, szansę na kolejne sukcesy i podreperowanie konta, a nie ukrywał, że bardzo mu na tym zależało. Wiedział, że między nim a żoną jest duża różnica wieku, że żona jest chora i musi zadbać o bezpieczeństwo jej i ich małej córki. Od wielu lat chorował na serce, ale nic nie wskazywało na to, że coś może się wydarzyć. Był w świetnej formie. To, co się wydarzyło, to historia jak z koszmaru.
Jak scharakteryzowałby pan jego szkołę boksu?
Dużo widział i szybko potrafił ocenić, czego danemu zawodnikowi brakuje i jakie popełnia błędy. Swoich pięściarzy motywował pozytywnie, to była amerykańska szkoła typu: będziesz najlepszy, nawet jeśli przegrałeś, to następnym razem wygrasz. Uważam, że był bardzo dobrym motywatorem, pod tym względem mógłbym go porównać do Angelo Dundee'ego, trenera Muhammada Alego czy Sugar Raya Leonarda. Jego metody się sprawdzały, po rozstaniu z Adamkiem z powodzeniem prowadził Masternaka, którego doprowadził do mistrzostwa Europy, także Sulęckiego, w którym już osiem lat temu widzieliśmy utalentowanego chłopaka, który ma szansę daleko zajść. W tym roku Andrzej był w narożniku Sulęckiego, gdy ten walczył z Danielem Jacobsem, pracował też z Izu Ugonohem i z Arturem Szpilką, z którym złapali chemię i wzajemnie się nakręcali. Myślę, że gdyby nie Gmitruk, Szpilka już by nie boksował, a stoczyłby kilka walk w MMA.
A Andrzej Gołota? To też ważny rozdział w karierze Gmitruka.
Z Gołotą miał kontakt od samego początku. Stał w jego narożniku w czasie igrzysk olimpijskich w Seulu, gdzie Andrzej zdobył brązowy medal. Kto wie, może gdyby wiele lat później Gmitruk stał w narożniku Gołoty w walkach z Chrisem Byrdem i Johnem Ruizem, Polak byłby mistrzem świata. Może nie uderzałby poniżej pasa w pojedynkach z Riddickiem Bowe'em. Tego nie da się jednak sprawdzić. Wariant z polskimi trenerami w narożniku był wtedy nierealny.
Odszedł najlepszy polski trener boksu ostatnich lat?
Z perspektywy całej kariery na pewno tak. W zasadzie z każdym ze swoich pięściarzy osiągał sukcesy. Nie wyszło mu chyba tylko z Mariuszem Wachem. Wtedy jednak numerem jeden w obozie Gmitruka był Adamek i to jemu poświęcał najwięcej czasu. Wiedział, że Tomek ma największy talent i najszybciej dojdzie do sukcesów, a Wach był na początku zawodowej kariery, poza tym miał spore problemy zdrowotne.
Jest pan w stanie wskazać trzy największe walki Andrzeja Gmitruka?
Boks amatorski pominę, choć pojedynki o medale olimpijskie na pewno miały dla niego ogromne znaczenie. W boksie zawodowym numerem jeden jest dla mnie pierwsza walka Adamka ze Steve'em Cunninghamem o pas IBF w wadze junior ciężkiej, gdy trzy razy posłał Amerykanina na deski i odebrał mu pas, wygrywając niejednogłośnie na punkty. W trójce umieściłbym też pierwszą obronę pasa przeciwko Johnatonowi Banksowi, w której wyszło jego mistrzostwo trenerskie. Adamkowi nie szło, więc zmienił taktykę, kazał mu zadawać więcej ciosów na korpus. Wstrzymywał Tomka, żeby nie szedł z Banksem na wymianę ciosów, a w momencie, gdy rywal był już trafiony, dał sygnał, że można iść na całość i walka skończyła się nokautem. A trzecia walka to chyba jednak starcie Maćka Sulęckiego i Daniela Jacobsa. Przegrana, ale po takich często mówi się o zawodniku więcej, niż o zwycięstwie. Evander Holyfield ma w rekordzie dziesięć porażek, a wszyscy wiemy, kim był.
A jeden moment, jedno zdanie trenera w ringu, które będzie panu przychodzić na myśl jako pierwsze?
Myślę, że raczej ten jego szelmowski uśmiech, który dawał jego zawodnikom ogromną wiarę. On zawsze wierzył w swojego pięściarza i dzięki temu pięściarz wierzył w siebie. Był najlepszym motywatorem. Od czasu Feliksa Stamma nie było w polskim boksie takiego motywatora, jak on.
ZOBACZ WIDEO Sektor Gości 80. Trener Andrzej Gmitruk o Arturze Szpilce, Andrzeju Gołocie i Tomaszu Adamku [cały odcinek]