Wiktor "TaZ" Wojtas: Chcę wciąż działać w e-sporcie

- Poświęciłem e-sportowi ponad połowę życia i chcę pozostać jego częścią. Chciałbym przyczynić się do rozwoju polskiej sceny i podniesienia poziomu polskich zawodników - mówi Wiktor "TaZ" Wojtas, legenda polskiego Counter Strike'a.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Wiktor Materiały prasowe / Wiktor
"TaZ" to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w polskim e-sporcie, ikona polskiego Counter-Strike'a. Jest jednym z niewielu zawodników, którzy trzykrotnie wygrywali World Cyber Games (2006, 2009, 2011). Za swój największy sukces uważa turniej rangi Major w Katowicach w 2014 roku - triumf złożonego z pięciu polskich graczy zespołu Virtus.pro wywołał wówczas euforię kilkunastotysięcznej publiczności w "Spodku" i przeszedł do legendy polskich sportów elektronicznych. W barwach VP wygrał też m.in turnieje Copenhagen Games 2015 i Dreamhack Masters Las Vegas 2017.

W ostatnich latach "TaZ" tworzył razem z wieloletnim partnerem z drużyny Filipem "NEO" Kubskim własną organizację, HONORIS. Pod koniec marca zakończyli jej działalność, a Wojtas jeszcze w tym samym miesiącu poinformował, że kończy karierę.

W rozmowie z WP SportoweFakty "TaZ" opowiada o swoim pierwszym zetknięciu z Counter Strike'iem, początkach znajomości z "NEO" i złotych czasach swojej kariery. Wspomina rozstanie z Virtus.pro, mówi, dlaczego postanowił zejść ze sceny i jak widzi swoją przyszłość.

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Pamiętasz pierwsze gry komputerowe, w które grałeś?

Wiktor "TaZ" Wojtas: Jasne, że tak! I wcale nie były to strzelanki, a strategie. Na przykład "Settlersi". Jako dzieciak walczyłem z bratem o dostęp do komputera, a że byłem młodszy o cztery lata, stałem na przegranej pozycji. Czasem graliśmy we dwóch na jednym komputerze, albo we trzech, jeszcze z tatą. A któregoś dnia brat i jego koledzy wpadli na pomysł, żeby zrobić w naszym bloku sieć lokalną. Przeciągnęli kabel od pierwszego piętra do piętnastego i grali razem w "Quake'a". Lubiłem oglądać brata w akcji, potem jeździłem z nim nawet na turnieje, ale do samego grania w "Quake'a" jakoś nie ciągnęło. To nie była gra dla mnie. Taką zobaczyłem dopiero w "Counter Strike'u".

ZOBACZ WIDEO: Zrobiła to! Jechała rowerem nad przerażającymi przepaściami

Jak wyglądał twój pierwszy kontakt z grą, wokół której miało się potem kręcić twoje życie?

Znajomy zapytał mnie, czy nie chcę z nim iść do kafejki internetowej, bo ponoć wyszła jakaś nowa fajna gra. Poszedłem. Usiadłem przy komputerze i nie wiedziałem, co mam robić. Usłyszałem jak właściciel kafejki mówi: "Co to za baran stoi na respie (w miejscu, w którym zaczyna się grę na danej mapie - przyp. WP SportoweFakty) i nie potrafi się ruszyć?". Mówił o mnie. I zmobilizował mnie, żeby nauczyć się grać. Chodziłem do tej kafejki coraz częściej. Na początku to była zabawa, ale szybko przeszedłem na ciemną stronę mocy. Najważniejsza stała się rywalizacja z innymi graczami. Chciałem być jak najwyżej w tabeli wyników, żeby dostać się do kafejkowego zespołu i nie płacić za granie. Ależ to była radość, jak się do niego dostałem! Potem ubłagałem tatę, żeby kupił mi komputer z lepszym procesorem. Udało się i mogłem grać w CS-a w domu. Mieliśmy do tego nowego sprzętu taką nakładkę na monitor, która miała ograniczać szkodliwe promieniowanie i chronić wzrok. Raz w czasie gry tak się zdenerwowałem, że zniszczyłem ją ciosem pięścią. Tata postawił wtedy sprawę jasno. Powiedział: "No to nie będziesz grał". Szybko nauczył mnie kontroli nad emocjami.

Kiedy zacząłeś myśleć, że granie może być twoim sposobem na życie?

Któregoś dnia przeczytałem w jednej z gazet o grach, że drużyna ze Szwecji gra z ekipą ze Stanów Zjednoczonych o 15 tysięcy dolarów. Pomyślałem sobie, że fajnie by było pojechać na taki turniej, zmierzyć się z najlepszymi na świecie i walczyć z nimi o duże nagrody. Może to był taki moment? Ale wtedy jeszcze nawet przez myśl mi nie przeszło, że będę kiedyś jeździł po świecie, grał przed wielotysięczną publicznością i zarabiał duże pieniądze. Moje pierwsze turnieje to były typowe wydarzenia dla pasjonatów. Nagrody za zwycięstwo były skromne, myszka albo klawiatura. Jak jechaliśmy na jakieś zagraniczne zawody, dla mnie pierwszym takim wypadem był turniej w Pradze, w 2002 albo w 2003 roku, spaliśmy na krzesłach ustawionych z boku hali, w której grano. Warunki nie miały dla nas znaczenia. Byliśmy wtedy cali szczęśliwi, bo mogliśmy oglądać, jak grają najlepsi gracze z Austrii czy Niemiec.

W filmie "Moja esportowa droga" powiedziałeś, że te początki były najfajniejsze.

Miały swój urok. W tamtych czasach uważałem, że rywalizacja w grach komputerowych - terminu e-sport jeszcze wtedy nikt z nas nie znał - jest czymś niewinnym. Że jest zbudowana z czystej pasji, że nikt nie oszukuje. Dziś wiem, że byłem naiwny. Ale bardzo miło tę swoją naiwność wspominam.

Często słyszałeś, że z grania w gry komputerowe się nie utrzymasz i powinieneś zająć się czymś innym?

Nie. Umiałem tak opowiadać o Counter Strike'u, o moich przygodach z nim związanych, że słuchacze odbierali e-sport jako coś ciekawego i ekscytującego. Skłamałbym jednak mówiąc, że nie bałem się o swoją przyszłość. Do 2014 roku, gdy zostałem zawodnikiem Virtus.pro, moja kariera miała prostą regułę: Albo będę wygrywał, albo nie będę miał kasy, żeby dalej grać. Jednak opcji rezerwowej sobie nie szykowałem, nie miałem planu, że pójdę na takie albo takie studia i jak mi nie wyjdzie w CS-ie, skupię się na nich. Poszedłem na prawo, bo brat podpowiedział mi, że prawnik w rodzinie zawsze się przyda. Do dziś śmieję się z tego, no ale podjąłem próbę.

Dlaczego?

Pierwsze lata studiów to był czas, kiedy jako Team Pentagram, pierwszy, w którym graliśmy razem z "NEO", mieliśmy bardzo dobre wyniki w CS-ie 1.6. Wygraliśmy World Cyber Games 2006, Intel Extreme Masters 2007. Treningi i budowanie drużyny były wtedy dla mnie najważniejsze. Poświęcałem tym zajęciom 7-10 godzin dziennie i przez cały czas musiałem być mocno skupiony. A po tym wszystkim czekała na mnie nauka prawa karnego albo cywilnego, dużo rzeczy musiałem wkuwać na pamięć. Przerastało mnie to. Potrafiłem 15 razy czytać tę samą stronę, bo nie byłem w stanie się skoncentrować. Nie pomagała żadna kawa ani żaden napój energetyczny.

Skończyłeś studia?

Zaliczyłem trzy i pół roku, ale na ostatniej prostej odpadłem. Został mi jeden semestr, różnice programowe i napisanie pracy magisterskiej. Poświęcałem wtedy Counter Strike'owi tyle energii, że na ukończenie prawa już jej zabrakło.

Z "NEO", o którym wspomniałeś, grałeś z przerwami od 2004 aż do tego roku. W sumie przez 6100 dni, czyli prawie 17 lat. W Counter Strike'u jesteście pod tym względem rekordzistami.

Filipa znałem już w czasach kafejkowych, choć to była tylko wirtualna znajomość. Był wtedy moim największym rywalem. Kiedy widziałem, że "NEO" jest na serwerze, zawsze chciałem zagrać przeciwko niemu. W tamtych czasach scena była mocno podzielona, część kibicowała Filipowi i jego drużynie, a druga połowa zespołom w których grałem ja i gracze tacy jak "zibi", "LUq", "SplAsh", "spider". Długo ze sobą nie rozmawialiśmy, co najwyżej wymienialiśmy jakieś uśmieszki na czacie w grze. Przyszedł jednak taki moment, w którym obaj doszliśmy do wniosku, że jako dwaj najlepsi gracze w Polsce powinniśmy połączyć siły, bo wtedy osiągniemy najwięcej. Przyszłość pokazała, że mieliśmy rację. Razem zaszliśmy daleko, ale bez reszty chłopaków nigdy by się nam to nie udało.

Zostaliście legendami gry. Decyzja o wspólnej grze z "NEO" była najlepszą w całej twojej e-sportowej karierze?

Nie wiem, czy gdybyśmy nie zaczęli grać w jednej drużynie, w ogóle byłaby jakaś kariera. Mówiłem już, że w tamtych czasach w polskim e-sporcie nie było pieniędzy. Prawie nikt nie rozumiał sportów elektronicznych, prawie nikt ich nie wspierał. Żeby mieć nadzieję na karierę, trzeba było stworzyć zespół na światowym poziomie. I wygrywać, żeby móc jeździć na kolejne turnieje i dalej grać. My, dzięki połączeniu sił, dużo wygrywaliśmy.

Macie z "NEO" jeszcze jeden rekordowy wynik - wasza dwójka, "PashaBiceps", "Snax" i "byali" to najdłużej grający ze sobą skład w historii CS:GO. Wytrzymaliście bez zmian cztery lata, pięć miesięcy i jeden dzień. To był twój "złoty czas"?

Myślę, że wynikowo ten "złoty czas" miałem wcześniej, kiedy graliśmy z "LUqiem", "Kubenem", "Loordem" i potem z "pashą". W całej historii CS-a 1.6 nikt nie wygrał tyle ważnych turniejów w tę grę, co my. Po wymianie "LUqa" na "pashę" przez pół roku totalnie nam nie szło, ale kiedy się przełamaliśmy, znów graliśmy kapitalnie. W 2011 roku wygraliśmy World Cyber Games, Intel Extreme Masters. A potem ogłoszono, że gra się zmienia i od 2012 Counter Strike'a 1.6 zastąpi Counter Strike: Global Offensive. Było nam trochę smutno, że nowe rozdanie przychodzi akurat w tak świetnym dla nas czasie.

Jednak po przejściu na nowszą wersję gry też radziliście sobie bardzo dobrze. W CS-ie 1.6 miałeś dużo sukcesów, ale jako ten największy wskazujesz wygranie turnieju rangi Major w Katowicach w 2014 roku, już w erze CS:GO.

Uważam, że był największy, bo dał rozwojowego kopa polskiemu esportowi. Dzięki niemu wiele osób w naszym kraju usłyszało o sportach elektronicznych i zobaczyło w nich coś interesującego. Do dziś jesteśmy jedynym zespołem złożonych z polskich graczy, który wygrał turniej rangi Major w CS:GO. Mam nadzieję, że już wkrótce nasze osiągnięcie powtórzą chłopaki z 9INE, którzy ostatnio świetnie sobie radzą, i polskie środowisko Counter Strike'a będzie miało nowych bohaterów.

W Katowicach triumfowaliście pod szyldem organizacji Virtus.pro. Dopiero grając dla niej mogliście przestać się martwić o pieniądze?

Finansowo te cztery lata, od 2014 do 2018 roku, na pewno były dla nas najlepszym okresem. Jednak nie od razu dostaliśmy tam duże pensje. Pierwszą umowę podpisaliśmy na 800 euro miesięcznie. Właściciel organizacji, Anton Czerepennikow mówił nam, że może nam dać każde pieniądze, ale będzie płacił tyle, ile się płaci na rynku. Jeśli będziemy najlepsi, będziemy też najlepiej zarabiać. I dotrzymywał słowa. Umówiliśmy się, że jeśli w dwóch kolejnych turniejach będziemy w finale, Anton podniesie nam pensje do dwóch tysięcy euro. W Katowicach wygraliśmy, potem pojechaliśmy do Kopenhagi, dostaliśmy się do tego finału i już świętowaliśmy. Mogliśmy wygrać cały turniej, czuliśmy, że jesteśmy lepszą drużyną, ale że byliśmy w siódmym niebie, przegraliśmy z Ninjas in Pyjamas 1:2.

Te dwa tysiące euro to już była dla nas naprawdę duża kasa, która dawała nam poczucie bezpieczeństwa. Po podwyżce powtarzałem chłopakom, za czym pewnie nie przepadali, że trzeba być cały czas skupionym na naszej pracy i dążyć do kolejnych sukcesów. Wcześniejsze doświadczenia nauczyły mnie, że pieniądze raz są, a raz ich nie ma i dlatego trzeba je traktować jako dodatek. Ważny, ale dodatek. Zależało mi, żeby w moich zespołach wszyscy gracze mieli takie same pensje. Wiedziałem, że jeśli jeden będzie dostawał więcej, a drugi mniej, rozwali to zespół. No i finalnie tamten skład Virtus.pro rozwaliło.

Za symbol rozpadu tamtego składu niektórzy uważają mercedesa, którego dostałeś od właściciela Virtus.pro za wygranie Dreamhacka w Las Vegas. Gdybyś miał decydować jeszcze raz, też wziąłbyś go dla siebie? Czy jednak sprzedałbyś go i podzielił się pieniędzmi z kolegami?

W ogóle bym go nie wziął. Szczerze mówiąc, byłem do tego pomysłu nastawiony sceptycznie, ale z każdej strony słyszałem: "Weź go, ja tam bym wziął". Dopytywałem się wiele razy, czy nikt nie będzie miał z tym problemu i słyszałem, że nie. A ktoś chyba jednak miał. Ani razu nie usłyszałem: "Stary, słabo to wyjdzie". Gdybym usłyszał, może postąpiłbym inaczej. Cóż, dostałem wtedy ważną życiową lekcję, wnioski wyciągnięte, idziemy dalej.

Ponad czteroletni okres gry w niezmienionym składzie skończył się, gdy w lutym 2018 roku odstawiono cię od drużyny. Później mówiłeś, że czułeś się wtedy jakby wyrwano ci serce.

Tak było. Przez cały okres funkcjonowania tego składu były wzloty i upadki, ale trzymaliśmy się razem. Spędzaliśmy z chłopakami tyle czasu, że traktowałem ich jak członków rodziny, byłem do nich bardzo przywiązany i chciałem dla nich jak najlepiej. Niektórzy myśleli, że siedzę sobie przy kawce i rozmawiam z Antonem, że robię sobie plecy, rzeczywistość była bardzo odmienna. Byłem buforem między nimi a organizacją. Jak nie mieliśmy wyników, a potrafiliśmy ich nie mieć przez pół roku, to ja przekonywałem Antona, że jeszcze nie czas na zmiany, każdy z nas miał swoje słabsze momenty. Kiedy drużyna odesłała mnie na ławkę rezerwowych, byłem w szoku. Mimo wszystko uważam, że cała tamta ekipa składała się z dobrych ludzi. Tylko z czasem okazało się, że kierujemy się odmiennymi wartościami w życiu.

Po Virtus.pro w twoim CV były jeszcze Team Kinguin, Aristocracy i przede wszystkim HONORIS, które stworzyłeś razem z "NEO". Chcieliście wtedy udowodnić, że choć uważano was za weteranów, którzy najlepsze lata mają za sobą, możecie jeszcze wrócić na szczyt?

Przede wszystkim HONORIS było dla mnie symbolem zgody między mną i Filipem. Po odejściu z VP odciąłem się od chłopaków, od niego też. Długo ze sobą nie rozmawialiśmy, ale w końcu zdecydowałem, że nie można żyć w przeszłości. I postanowiliśmy stworzyć coś na własnych zasadach. Miejsce, w którym gracze będą traktowani tak, jak zawsze my chcieliśmy, żeby nas traktowano. W którym nie będą musieli się martwić, czy dostaną pieniądze, czy po miesiącu lub dwóch nie zostaną zwolnieni. Chcieliśmy, żeby mieli spokój i czas na rozwój. I jeśli spojrzeć na nasze wyniki w początkowym okresie, w 2020 roku, a raczej po braku tych wyników, to widać po nich, że walczyliśmy o chłopaków, na których postawiliśmy.

Działalność HONORIS zakończyliście po trzech latach. Dlaczego?

Nie osiągnęliśmy tego, co sobie założyliśmy - nie wygrywaliśmy turniejów ani w Polsce, ani za granicą. Miałem wrażenie, że cały czas drepczemy w miejscu. I po tych trzech latach dreptania uznaliśmy, że nadszedł czas przyznać, że projekt nie wypalił. Czemu nie było sukcesu? Myślę, że do jego osiągnięcia ode mnie i od Filipa potrzebne było jeszcze większe zaangażowanie niż w czasach Virtus.pro. Zabrakło nam czasu, żeby ukierunkować chłopaków z drużyny, bo byliśmy jednocześnie właścicielami i graczami, a do tego mieliśmy już rodziny. Dziś uważam, że pewne rzeczy mogliśmy rozwiązać lepiej i szybciej, podjąć lepsze decyzje. Ale trochę powodów do dumy mamy, bo znaleźliśmy dla polskiej sceny CS:GO kilku naprawdę dobrych graczy.

Ty postanowiłeś, że wraz z zamknięciem HONORIS kończysz karierę. Co cię do tego skłoniło?

Chłopaki chcieli spróbować gry z innym zawodnikiem, nie wiedzieli z kim, ale wiedzieli, że nie ze mną. Ja im życzę dobrze, nie ma co wchodzić w szczegóły. Doszedłem do wniosku, że nie mam ochoty grać dalej, budować kolejnych składów, bo to po prostu nie zadziała, w oczach polskich graczy jestem słaby. Przepaść wiekowa między mną a resztą graczy ma tutaj spore znaczenie. W czasach tworzenia Virtus.pro gracze chcieli grać ze mną czy z "NEO" ze względu na nasze umiejętności, a dzisiaj słowem klucz jest doświadczenie. Mimo to chciałem dać przestrzeń młodym, przestrzeń trenerom, starałem się pomagać, uzupełniać, innymi słowy - mało było "TaZa" w "TaZie", wreszcie zdałem sobie z tego sprawę.

To była szybka decyzja, po dwóch dniach wiedziałem już, że kończę z graniem. Nie kończę jednak z esportem. Poświęciłem mu ponad połowę życia i chcę pozostać jego częścią. Czy w Polsce, czy za granicą, czas pokaże.

Przez te wszystkie lata odłożyłeś dość, żeby nie martwić się o przyszłość?

Trochę odłożyłem, ale nie na tyle dużo, żeby zostać rentierem. A nawet gdybym odłożył, wciąż chciałbym działać w esporcie. W jakiś sposób przyczynić się do rozwoju polskiej sceny i podniesienia poziomu polskich zawodników.

Jak myślisz, z czego ludzie najlepiej będą pamiętać "TaZa" jako zawodnika?

Bardzo trudne pytanie. Nie potrafię na nie odpowiedzieć.

Według mnie najczęściej będą wracać do sceny z ESL 2015 w Kolonii, gdy "olofmeister" z Fnatic udzielał wywiadu po wygraniu z wami, a wasi kibice zaczęli na niego gwizdać. Podszedłeś wtedy do mikrofonu i poprosiłeś, żeby okazali zwycięzcom należny szacunek.

Chciałbym, żebyś miał rację, żeby ludzie zapamiętali mnie jako człowieka, który wychodził ze skóry, żeby wygrać, ale kiedy przegrał, szanował zawodnika, który był od niego lepszy. Chciałbym, żeby ludzie zapamiętali mnie za moje serce i że włożyłem je całe w e-sport.

Masz jeszcze tego mercedesa?

Nie. Trzeba było jakoś sfinansować działalność HONORIS.

Czytaj także:
Koniec epoki w polskim CS:GO. Legenda kończy profesjonalną karierę
Znamy nowych zwycięzców Polskiej Ligi Esportowej

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×