Guzy na głowie, wizyta na komendzie, podglądanie koleżanek? - czyli urwis "Lewy" na Dzień Dziecka

Wszyscy podziwiamy Roberta Lewandowskiego za sukcesy, jakie osiągnął w futbolu. Pod adresem kapitana kadry sypią się zachwyty dotyczące jego talentu, pracowitości, konsekwencji i wyjątkowości.

 Redakcja
Redakcja
Robert Lewandowski Getty Images / Na zdjęciu: Robert Lewandowski
Ale będąc dzieckiem "Lewy" taki znowu wyjątkowy nie był. Nie tylko grał w piłkę. Był normalnym małym urwisem, psocił tak samo jak wszyscy inni chłopcy w jego wieku.

Właśnie ukazała się biografia dla dzieci i młodzieży "Lewandowski. Jak wygrać marzenia", która opowiada wiele anegdot z dzieciństwa najlepszego piłkarza świata. Na 220 stronach książki poznajemy chłopaka, który - zanim został bohaterem stadionów - był żywiołowym chłopakiem, rozpierała go energia i nie zawsze udawało się ją spożytkować wyłącznie na sport. Bo w końcu nie tylko futbolem człowiek żyje, prawda?

A gdzie się urwisuje najlepiej? Na wakacjach! Rodzice są daleko, szkoły nie ma, czasu jest dużo, dzieci się nudzą i przychodzą im do głowy różne pomysły. Nie wszystkie dobre. - Na obozach sportowych, które odbywały się w małych miasteczkach, często nic się działo i nie było co robić. I dlatego wymyślaliśmy głupie rzeczy - przyznaje po latach, na łamach książki, Tomek Zawiślak, przyjaciel Roberta od czasów wspólnej gry w juniorach Varsovii.

Gdy Robert i Tomek byli już w takim wieku, że zaczęli interesować się dziewczętami, któregoś dnia wpadli na odważny pomysł. Zaczaili się pod łazienką koleżanek, żeby je podglądać! - Zdobyliśmy jakiś śrubokręt, otworzyliśmy sobie nim drzwi, ale cały wysiłek na nic, bo koleżanki poszły pod prysznice tylko po to, żeby w ukryciu... palić papierosy. Zostały na tym przyłapane. I zarówno one jak i podglądający chłopcy zostali ukarani. A jaka to była kara? Dziś nikt już nie pamięta.

***
Pewnego razu, gdy Robert pojechał na obóz sportowy zdarzyła mu się przygoda, która zakończyła się dla niego na...  komendzie policji. Któregoś ciepłego, wakacyjnego dnia, młodzi piłkarze skorzystali z tego, że trenerzy i opiekunowie spuścili ich z oka.

Dziś już nawet nikt nie pamięta, kto wymyślił tę głupią zabawę. Jedno wiadomo, to nie był Robert. Otóż chłopcy właśnie jedli deser kiedy obok nich przejeżdżał samochód policyjny. Któryś z nich, nie wiele myśląc, postanowił się popisać "odwagą" i rzucił w radiowóz... jogurtem. Potem ktoś jeszcze zrobił to samo. A ktoś inny poszedł w ślady kolegów i rzucił w samochód policyjny resztką jabłka. To był impuls. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Pewnie gdyby każdy z chłopców zastanowił się co i po co robi, żaden z nich nie rzucałby w policję. No ale się nie zastanowili i niebawem wszyscy mieli kłopoty. Cała grupa musiała się stawić na policyjnym komisariacie! Bo policjanci nie zamierzali przeprowadzać na miejscu dochodzenia kto rzucał, a kto nie rzucał.
Robert i Tomek też się na tym komisariacie znaleźli, choć żaden z nich w radiowóz nie rzucał. - Myśmy akurat wtedy byli w zupełnie innym miejscu. Poszliśmy... tańczyć dziewczynami. One miały po 15 lat, a my gdzieś 10, albo 11. Tańcząc z nim staliśmy na krzesłach, bo one były od nas dużo wyższe - śmieje się Tomek. Ale i tak obaj wylądowali na komisariacie. Solidarnie z innymi kolegami z drużyny. Bo jak cały zespół ma kłopoty, to cały!

***
Widzieliście te zdjęcia, na których można podziwiać Roberta w drogich, ekskluzywnych samochodach? No pewno! Ale musicie wiedzieć, że motoryzacją "Lewy" pasjonował się już od dzieciństwa.

Robert bardzo wcześnie nauczył się prowadzić samochód. Tata sadzał go na swoich kolanach i pozwalał mu prowadzić auto. Robert nauczył się tego na tyle dobrze, że... podbierał rodzicom kluczyki i bez ich pozwolenia potrafił przejechać po okolicznych uliczkach w Lesznie kilkaset metrów. Głównie na leśnej drodze niedaleko domu.

Oczywiście nie miał wówczas jeszcze prawa jazdy! Krył się z tymi jazdami samochodem strasznie. Bał się, że jak się rodzice dowiedzą, to dostanie surową karę.

O tym, że Robert podbiera samochód rodziców nie wiedziała nawet jego siostra. Orientowała się dopiero wówczas gdy wracał tym autem pod dom i próbował po cichutku z niego wysiadać.


***
A bijatyki? Pewnie, że były. U chłopaków to normalna sprawa. - W szkole podstawowej, jeszcze w Lesznie, miałem kilka bójek. Nawet na przerwach. Na obozach to raczej nie, bo kto by z nami zaczynał, gdy byliśmy w tak silnej grupie? - opowiada Robert na łamach książki "Lewandowski. Jak wygrać marzenia".

- Kiedyś, w podstawówce właśnie, ktoś naopowiadał jakichś bzdur mojemu koledze. Że niby ja coś złego o nim powiedziałem. Zanim wyjaśniliśmy sobie, że to nieprawda, już doszło do przepychanki. Powiedziałem mu, że w takim razie po lekcjach będzie między nami "solówka", czyli, że będziemy się bili sam na sam. I rzeczywiście się pobiliśmy i to zdrowo. Nawet ciężko wskazać kto wygrał, raczej był remis. I gdy wracaliśmy razem do domu, a mieszkaliśmy obok siebie, liczyliśmy: ile który z nas ma guzów na głowie. To był taki dziwny początek wieloletniej przyjaźni z tym chłopakiem, który stał się moim dobrym kumplem i mam z nim do dzisiaj kontakt. Jest chyba jedynym kolegą z Leszna, z którym mam kontakt i z którym później wszystko robiliśmy już razem.
*** Jesteście ciekawi, jak się rodzi się "maszyna do strzelania" goli? Skąd u naszego napastnika tak świetna technika użytkowa?

Otóż już w dzieciństwie Robert całe dnie nie rozstawał się z piłką. Właściwie to było trudno spotkać go bez niej. Całe dnie miał futbolówkę przy nodze. Nawet gdy wracał do domu i odrabiał lekcje, piłka leżała pod biurkiem, a stopy naszego napastnika cały czas toczyły ją to w prawo, to w lewo. Tak samo było w czasie obiadu. Na stół "wjeżdżała" zupa, a pod stołem nogi Roberta grały mecz z wymyślonym przeciwnikiem. Godziny toczenia "gały" pod stołem zrobiły swoje. Dziś "Lewy" nie ma problemów z przyjęciem piłki nawet w trudnych sytuacjach.

A jak to się stało, że Robert tak doskonale strzela? Żadna tajemnica: wystarczy uderzać na bramkę? Ile razy? Nikt nie wie. Może... milion. Albo kilka milionów! Ale rodzina Lewandowskich doskonale za to pamięta pracę małego piłkarza nad powtarzalnością swoich strzałów. - Robert! Mam już dosyć! Nie chcę już słyszeć tego dźwięku. Ile można! - prosiła Milena, siostra "Lewego". Tymczasem męczący dźwięk powracał: właśnie rozpoczynała się kolejna godzina uderzeń piłki w siatkę ogrodzenia, które imitowało prawdziwą bramkę. Starsza siostra szybko zniechęciła się do stania "na bramce", bo już wtedy mogła się przekonać o sile uderzeń brata. Nie było to nic przyjemnego.

- Latem gdy było dużo pięknej i bujnej zieleni, wszystkie ogródki w Lesznie wyglądały imponująco. Wszystkie z wyjątkiem naszego, bo w naszym ja ciągle grałem w piłkę i wszystko niszczyłem. Trawa była w opłakanym stanie. Mama, widząc ile piłka przynosi mi radości, jak bardzo mnie cieszy, nigdy mi nie zabraniała grać. Choć wiedziała, jak bardzo zniszczę ten ogródek. Mam fantastyczną mamę - opowiada na łamach książki Lewandowski. Ale jako chłopiec musiał czasem posłuchać prośby sąsiadki z domu obok: - Robert, a może byś tak strzelał jednak w innym kierunku niż mój ogródek, co?


***
A jak się uczył? Z reguły dostawał świadectwo z czerwonym paskiem, dla wzorowych uczniów. Miał czwórki i piątki. Jedynie matematyka nie była jego domeną. Żeby poprawić ocenę z czwórki na piątkę chodził na korepetycje. Wiecie jak go wtedy zachęcała mama do nauki? Ano tak:

"Będziesz z tego dumny, nauka ci się zawsze przyda. Bo ze sportu to ty nie wyżyjesz" - mówiła wtedy pani Iwona Lewandowska, która po latach dodaje ze śmiechem: - Oczywiście myliłam się. Skąd mogłam to przewidzieć?

Więcej o książce "Lewandowski. Jak wygrać marzenia" przeczytasz TUTAJ.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×