W zeszłym roku Fernando Alonso postanowił wystartować w Indianapolis 500. Decyzja kierowcy McLarena była o tyle zaskakująca, że wyścig w Stanach Zjednoczonych kolidował z Grand Prix Monako. Hiszpan postanowił jednak opuścić zawody F1, by spróbować czegoś nowego. Wpływ na jego decyzję miał fakt, że zespół z Woking nie dysponował konkurencyjnym samochodem.
W tym sezonie 36-latek poszedł o krok dalej, bo związał się z Toyotą i postanowił rywalizować w pełnym sezonie WEC. Przyniosło mu to sukces w postaci wygranej w 24 h Le Mans. Kierowca z Oviedo ma szansę na tytuł mistrzowski w wyścigach długodystansowych i jeśli go zdobędzie, to pierwszym reprezentantem F1 od dziesięcioleci, który tego dokona.
- Myślę, że we współczesnej erze wyścigów samochodowych nie było to czymś normalnym. W ostatnich 20 latach poszliśmy w takim kierunku, że staliśmy się specjalistami od jednej serii wyścigowej. Każdy z nas maksymalizował swoje wysiłki, aby osiągnąć sukces w danej kategorii. To co teraz robię, to powrót do sytuacji sprzed dekad. To zmiana w sportach motorowych. Cieszę się, że to właśnie ja zacząłem tę rewolucję - powiedział Alonso.
Hiszpański kierowca ma świadomość, że niewielu pójdzie jego śladami. - To spora zmiana, bo wszyscy koncentrują się na jednej serii, rozwijają swoje umiejętności pod kątem prowadzenia jednego typu pojazdu i myślą o określonym stylu jazdy i zasadach - dodał.
Tymczasem nadal nie jest przesądzone, czy w przyszłym roku Alonso zobaczymy w F1. Były mistrz świata bierze bowiem pod uwagę rywalizację w IndyCar. - Jeszcze nie znam swojej przyszłości. Indianapolis 500 i zdobycie "potrójnej korony" to atrakcyjne wyzwanie. Dlatego podjąłem się startu w tym wyścigu przed rokiem. Teraz brakuje mi już tylko tego triumfu. Decyzję podejmę po przerwie wakacyjnej. Jedno jest pewne. F1 to nadal mój świat i moja pasja, ale "potrójna korona" to również atrakcyjny cel - podsumował.
ZOBACZ WIDEO Mundial 2018. Co z przyszłością reprezentacji? Kadrowicze potrzebują czasu