Pod koniec lipca Niki Lauda trafił do szpitala po tym, jak zlekceważył objawy grypy. W ciągu kilku dni jego stan pogorszył się w takim stopniu, że jego życie było poważnie zagrożone. Zdaniem lekarzy tylko błyskawiczny przeszczep płuc mógł uratować byłego kierowcę Formuły 1. Zabieg przeszedł zgodnie z planem, a pod koniec października Lauda opuścił szpital w Wiedniu.
Jak sam przyznaje, nie bał się o swoje życie. - Byłem w rękach profesjonalistów. Wiedziałem, że to będzie bardzo trudne. W takich chwilach można jednak zrobić tylko jedno: walczyć. Robiłem to w każdej chwili i nadal robię - powiedział w wywiadzie udzielonym "La Gazzetta dello Sport". Była to jego pierwsza rozmowa z mediami po przeszczepie płuc.
Przed Laudą jeszcze długa droga zanim wróci do pełnej sprawności. Dla Austriaka tegoroczny pobyt w szpitalu był gorszy niż ten po wypadku z 1976 roku. Wtedy po raz pierwszy uciekł śmierci. - Wtedy byłem tylko miesiąc w szpitalu. Miałem oparzenia ciała, ale szybko wyszedłem. Tym razem trwało to zdecydowanie dłużej - dodał legendarny kierowca.
Lauda opuścił też klinikę, w której przechodzi rehabilitację. Wrócił na Ibizę, gdzie wraz z rodziną będzie świętował Boże Narodzenie. Na hiszpańskiej wyspie nadal ćwiczy. Każdego dnia ma zaplanowany sześciogodzinny program rehabilitacji. - Dwaj eksperci nie zostawią mnie w spokoju nawet na chwilę. Bycie w swoich murach jest jednak czymś innym. Mamy tu czyste powietrze, a klimat jest o wiele bardziej przyjazny niż w Austrii - powiedział.
Od czasu choroby Lauda wszystkie wyścigi oglądał w telewizji. Otrzymywał wszystkie najważniejsze informacje przez telefon. Nie jest wykluczone, że już na inaugurację nowego sezonu poleci do Melbourne i będzie oglądał Grand Prix Australii. Zgodę na to muszą wydać lekarze.
ZOBACZ WIDEO: Włodzimierz Zientarski o powrocie Roberta Kubicy do F1 i dramacie syna