[tag=55667]
Charles Leclerc[/tag] w pięknym stylu zdobył pole position w Austrii. Pamiętajmy jednak, że taki wynik nie przychodzi automatycznie jedynie dzięki charakterystyce toru. Wszystko musi grać od ustawień po stronę jeździecką. Leclerc po raz kolejny pokazał, że nie łatwo ulega presji. W Q3 ustanowił dwa kolejne okrążenia gwarantujące mu start z pierwszego pola.
Z kolei Lewis Hamilton popełnił błąd. Odzwyczaił swoich fanów od takich sytuacji, a i sam błąd nie był poważnego kalibru. Ot niechcący popsuł okrążenie kwalifikacyjne Kimiemu Raikkonenowi.
Czytaj także: Williams przygotował specjalną taktykę dla Kubicy
Na siłę można tym obciążyć również wspomniany charakter toru, bo przecież nie ma w kalendarzu drugiego obiektu, na którym czasy okrążenia oscylowałyby w granicach minuty. Może zatem być ciasno, a podobne sytuacje w kwalifikacjach przytrafiały się nie tylko Raikkonenowi, ale też choćby Daniiłowi Kwiatowi czy Lando Norrisowi.
ZOBACZ WIDEO: #Newsroom. W studiu Robert Kubica i prezes Orlenu
Dziwi zresztą brak odpowiednio wczesnej reakcji ze strony teamów i uprzedzenia kierowców o zbliżającym się innym samochodzie. Nikt jednak z powodu nałożonej kary nie robił żadnej szopki tak jak niektórzy w Kanadzie. Po prostu takie są przepisy. Ani Hamilton, ani Mercedes w żaden sposób nie kwestionowali konsekwencji, nikt nie powoływał się na ukradzioną pierwszą linię startową. To się nazywa profesjonalizm, ale zgoda, iż trochę łatwiej jest emanować takim profesjonalizmem w sytuacji punktowej, w której Hamilton aktualnie się znajduje.
A propos Sebastiana Vettela, problem techniczny uniemożliwił jego udział w Q3 co oznaczało start Sebastiana z odległej pozycji. Zatem dwóch głównych rywali startowało z nietypowych dla siebie lokat. Jednak w ramach nieco odmiennej strategii. Zgodnie z regulaminem kierowca musi wystartować na mieszance, której używał w Q2.
W przypadku Mercedesów była to opona pośrednia, Ferrari zdecydowało o starcie na miękkiej mieszance. Oczywiście inny samochód to inne zużycie opon. Jak tłumaczył szef zespołu Red Bull Christian Horner Ferrari zdobywa swoją przewagę na prostych, ma więc pewną rezerwę w zakrętach. Mimo wszystko przy tak gorącym (w sensie dosłownym) wyścigu decyzja Ferrari należała w mojej opinii do odważnych.
Była to decyzja nastawiona na pełną agresję. Ferrari miało świadomość, że dużo zależy od startu. Miękka mieszanka miała zagwarantować Charlesowi utrzymanie prowadzenia po pierwszym zakręcie. Później kierowca z Monako miał robić to do czego tak konsekwentnie przyzwyczaił nas Hamilton, czyli wypracować przewagę i kontrolować wyścig. I Charles swoje zadanie wykonał perfekcyjnie, co szybko potwierdził zespół informując lidera o realizacji "planu A".
Wspomniany Hamilton został tym razem postawiony w mocno nietypowej dla siebie sytuacji. Nie mógł kontrolować wyścigu, musiał nadrabiać straty. Mercedes jednak wyjątkowo nie miał po prostu szybkości w Austrii.
To co jednak wydarzyło się później oznaczało, że właśnie wyścig na Red Bull Ringu był jak dotąd najciekawszym Grand Prix sezonu. Walka na końcowych okrążeniach o zwycięstwo pomiędzy Maxem Verstappenem a Charlesem Leclerciem to element, którego brakowało choćby we Francji. Takiej F1 oczekują kibice. Rywalizacja koło w koło bez priorytetów w postaci stanu opon czy gwałtownego spadku aerodynamiki w jeździe za drugim bolidem.
Osobiście kibicowałem Leclercowi. Miałem nadzieję, że odniesie swoje historyczne, pierwsze zwycięstwo. Verstappen podkreślał przed ceremonią podium twardą walkę. Dyskusyjny jedynie pozostaje fakt, że Holender nie zostawił miejsca dla swojego rywala.
Tutaj chciałbym się chwilę zatrzymać. Miejsca rzeczywiście nie zostawił, ale zwróćmy uwagę, że nie była to pierwsza próba ataku. Okrążenie wcześniej kierowca Red Bulla też był w stanie zrównać się z bolidem Ferrari. Swoją drogą to jedne z niewielu na tym torze dobrych miejsc do wyprzedzania Verstappen doprowadził do perfekcji. Kilka okrążeń wcześniej zaatakował przecież skutecznie Valtteriego Bottasa. Zaatakował niespodziewanie, bardzo opóźniając moment hamowania. Valtteri nie zdążył nawet zareagować.
Podobną taktykę, zresztą wyjątkowo skuteczną obrał w stosunku do Leclerca. Problem jednak polegał na tym, że Charles nie odpuszczał i na wyjściu z zakrętu nadal jechał równo z bolidem Red Bulla. Był przy tym na zewnętrznej, zdecydowanie bardziej nagumowanej części toru, a więc dysponował wyraźnie lepszą trakcją. Zatem mieliśmy paradoksalną sytuację, w której skuteczny atak Verstappena po zakręcie okazywał się nieskuteczny dzięki swoistej kontrze i lepszej trakcji w bolidzie Ferrari. Istniało przy tym uzasadnione ryzyko, a nawet prawdopodobieństwo, że sytuacja będzie się powtarzać.
Chcąc więc objąć prowadzenie Max nie miał innego wyjścia. Musiał w jakiś sposób wytrącić Leclerca z rytmu, a przypomnijmy, że w tej dziedzinie Holender nie ma sobie równych. Czy to go tłumaczy i usprawiedliwia takie posunięcie? Pewnie nie.
Niezależnie od decyzji sędziów jedno jest pewne. Red Bull rękami Verstappena pokazał prędkość, której nikt się nie spodziewał. Oczywiście przy fenomenalnym dopingu rzeszy holenderskich kibiców. Ferrari z kolei też było wyjątkowo szybkie, z pewnością szybsze od Mercedesa. To nie mniej ważny aspekt tego wyścigu. Nie zapominajmy bowiem, że oprócz genialnej końcówki mieliśmy również bezpośrednie starcie pomiędzy Vettelem a Hamiltonem, w którym Niemiec trochę odreagował frustrację jaką z pewnością pozostawiło Grand Prix Kanady.
Co równie ważne to fakt, iż Leclerc nie popełnił pod presją jakiegokolwiek błędu, a jedynie tempo zużycia opon w końcówce wyścigu zadecydowało o słabej konkurencyjności względem Red Bulla. Stąd też moim zdaniem jest dwóch, równoległych zwycięzców tego wyścigu - Verstappen i Leclerc.
Czytaj także: Kubica kierowcą dnia. Zmowa kibiców czy atak hakerów?
Verstappen pomimo bezpardonowej walki na granicy zasad choćby dlatego, że wykazał niebywałą wręcz prędkość niwelując całkowicie straty po słabym pierwszym okrążeniu.
Życzyłbym sobie i fanom, aby takich wyścigów było więcej, aby w bezpośredniej walce o zwycięstwo uczestniczyło zarówno Ferrari jak i Red Bull, aby Honda w bolidach Red Bulla doprowadziła do przełomu w sezonie, a skoki w formie Ferrari nie były tak dokuczliwe jak to miało miejsce do tej pory.
Jarosław Wierczuk
Jarosław Wierczuk - były kierowca wyścigowy. Ścigał się w Formule 3000, Formule 3, Formule Nippon oraz testował bolid Formuły 1. Obecnie Prezes Fundacji Wierczuk Race Promotion, której celem jest promocja i pomoc młodym kierowcom.