Najlepszy kierowca w historii F1. Tragedia, w którą nikt nie chciał uwierzyć

Wikimedia Commons / Lothar Spurzem  / Na zdjęciu: Jim Clark
Wikimedia Commons / Lothar Spurzem / Na zdjęciu: Jim Clark

Chociaż nie ma tylu tytułów i wygranych wyścigów co Michael Schumacher czy Lewis Hamilton, to dla wielu pozostaje najlepszym kierowcą wszech czasów F1. Tylko okrutny los sprawił, że Jim Clark ma na swoim koncie ledwie dwa mistrzostwa świata.

W tym artykule dowiesz się o:

7 kwietnia 1968 roku Formuła 1 pogrążyła się w żałobie. Między pierwszym i drugim wyścigiem sezonu w kalendarzu znajdowała się czteromiesięczna przerwa. Kierowcy mieli ją wykorzystać na starty w innych zawodach. Jim Clark, mistrz świata z sezonów 1963 i 1965, miał w kwietniu pojawić się na brytyjskim Brands Hatch, by rywalizować w wyścigu długodystansowym na 1000 kilometrów.

Clark wybrał jednak zawody Formuły 2 na Hockenheim w Niemczech. Tak chciał bowiem jeden z jego sponsorów - producent opon Firestone. Nawet jeśli nie była to najwyższa kategoria wyścigowa, to do zawodów zgłosili się najwięksi - Clay Regazzoni, Piers Courage czy Graham Hill.

Dla Clarka występ w Niemczech zakończył się tragicznie. Już na piątym okrążeniu jego Lotus wypadł z toru i uderzył w drzewa. W momencie wypadku bolid pędził z prędkością ponad 170 km/h. Znajdujący się tym miejscu funkcyjny przyznał później, że samochód Clarka wykonał trzy lub cztery obroty w powietrzu, po czym trafił w rosnące przy torze drzewa.

Brytyjczyk doznał złamania szyi i czaszki. Miał szereg mniejszych obrażeń. Lekarz stwierdził jego zgon jeszcze przed przybyciem do szpitala. "Na początku mój umysł nie chciał tego zaakceptować. To nie mogła być prawda. Kierowcy tacy jak Clark są niezniszczalni, nawet jeśli wcześniej mieli wypadki" - pisał po wypadku w magazynie "Autocar" Innes Ireland, były kierowca F1 i partner Clarka w latach 1960-1961.

Mistrz nie mógł popełnić błędu

Przyczyny wypadku Clarka długo były tematem dyskusji w F1. Brytyjczyk uważany był bowiem za jednego z najlepszych w stawce. Po latach wielu ekspertów ceni go wyżej niż Michaela Schumachera czy Lewisa Hamiltona, nawet jeśli nie znajdziemy go na szczycie rankingów wszech czasów. W momencie tragedii miał ledwie 32 lata, na swoi koncie rekordową wówczas liczbę wygranych (25) i pole position (33). Dokonał tego w ledwie 72 startach. Zwycięstw i triumfów najpewniej byłoby więcej, gdyby nie fakt, że Clark w tamtym okresie korzystał z dość awaryjnych bolidów.

- Straciłem najlepszego przyjaciela - mówił po tragedii na Hockenheim legendarny konstruktor Colin Chapman, założyciel Lotusa. Na pogrzeb Clarka przybyli ludzie z całego świata.

Jego przyjaciele z toru nie chcieli uwierzyć, aby do tragedii przyczynił się błąd kierowcy. "Śmierć w tym sporcie była wówczas częstym zjawiskiem, ale by zginął ktoś pokroju Clarka? O tak wybitnym talencie i umiejętnościach? Ludzie uważali, że wypadek został spowodowany eksplozją tylnej opony" - pisał w magazynie "Motor Sport" dziennikarz Andrew Marriott.

Przyczyna wypadku Clarka oficjalnie nigdy nie została dokładnie wyjaśniona. Na Hockenheim wybudowano sporych rozmiarów pomnik poświęcony pamięci kierowcy F1. Jako że sam obiekt został przebudowany, a nieużywane tereny z powrotem zalesiono, to miejsce tragedii obecnie znajduje się pośrodku drzew.

Umarł tak, jak żył

"Kiedy życie młodego kierowcy, tak bardzo cenionego w oczach opinii publicznej, zostaje przerwane u szczytu kariery, człowiek na ulicy zaczyna się zastanawiać: po co oni to robią? O co w tym wszystkim chodzi? Co oni sobie myślą?" - pisał Ireland w "Autocar".

Jako były kierowca F1 sam najlepiej znał odpowiedź. Nawet jeśli w latach 60. czy 70. rywalizacja w wyścigach wiązała się z dużym ryzykiem śmierci, to trudno było z niej zrezygnować. "To coś nieuchwytnego. Uczucie podobne do zdobywania szczytu górskiego, jazdy na nartach po alpejskim zboczu czy wyskakiwania z samolotu ze spadochronem" - tłumaczył były partner Clarka.

Ireland sam przyznał, że kierowca F1 w tamtym czasach musiał myśleć o śmierci, o tym że po wyścigu może nie wrócić do pokoju hotelowego. Musiał jednak szybko odkładać te myśli na bok. Wiara we własne możliwości i niezawodność bolidu musiała górować nad myślami o ewentualnym tragicznym wypadku.

"Trzeba przyjąć jasną zasadę. Żyjesz albo umierasz" - stwierdził.

"Tak musimy patrzeć na to, co spotkało Jima Clarka. Umarł tak, jak żył. Dając z siebie wszystko w bolidzie wyścigowym. Jestem pewien, że nie żałowałby swojego nagłego odejścia. To jest też wystarczająca odpowiedź dla nas. Osób, które pozostały tutaj na tym świecie bez niego" - takimi słowami Ireland pożegnał kierowcę F1. Być może największego w jej historii.

Czytaj także:
Robert Kubica wraca do rywalizacji
Na kierowcę F1 wylał się hejt

Komentarze (0)