"Teoretycznie powinienem nie żyć". Przepowiedział swój wypadek

- W młodości nigdy nie zaprzątałem sobie głowy takimi rzeczami jak niebezpieczeństwo - mówił Niki Lauda, dla którego "ryzyko było nieodłącznym elementem wyścigów". Właśnie mijają dwa lata od śmierci wielkiego mistrza F1.

Łukasz Kuczera
Łukasz Kuczera
Niki Lauda w 1976 roku Po powrocie na tor Getty Images / Robert Riger / Na zdjęciu: Niki Lauda w 1976 roku. Po powrocie na tor
Całe życie Nikiego Laudy było przewrotne. Zaczynał karierę w Formule 1 jako kierowca płacący za starty, ale też miał olbrzymi talent. Miał odwagę mówić szefom Ferrari, że ich samochód to złom, co w Maranello nie było postrzegane najlepiej. Potrafił też odejść z F1, by wrócić do niej po przerwie i znów zostać mistrzem świata.

Tor Nurburgring najlepiej oddaje ewolucję Laudy. Miejsce, które naznaczyło jego życie, najpierw uwielbiał. Później nienawidził. W biografii autorstwa Maurice'a Hamiltona sam zainteresowany przyznał, że świetnie się odnajdywał na trudnym obiekcie. - Im dłużej się ścigałem, tym więcej znałem ludzi, którzy się tu zabili - powiedział wprost Lauda.

Austriak zakładał, że wypadki śmiertelne to wina kierowców, którzy popełnili błąd. Gdy jednak zaczęli ginąć topowi zawodnicy, doszło u niego do refleksji. To Lauda zaproponował, aby w roku 1976 zbojkotować wyścig F1 na Nurburgringu ze względów bezpieczeństwa. - Gdy tylko to powiedziałem, ludzie zaczęli wyzywać mnie od czarnych charakterów i tchórzy - wspominał Lauda.

ZOBACZ WIDEO: #dziejsiewsporcie: wypadek za wypadkiem. Tak wyglądał wyścig w Genk

Kierowca, który przeżył piekło

Wniosek Laudy o bojkot GP Niemiec na Nurburgringu przepadł w głosowaniu kierowców. Część z nich wierzyła organizatorom, że wskutek prac remontowych poprawiono infrastrukturę na obiekcie. Przeczyły temu statystyki - tylko w pierwszej połowie 1976 roku na Nordschleife, północnej pętli toru Nurburgring, zginęło trzech kierowców.

- Nie chcę, ale muszę. Kibice gwiżdżą na mój widok? Mam to gdzieś, niech sobie gwiżdżą. Jeśli w ten weekend nie wydarzy się nic złego, to będzie prawdziwy cud, wspomnisz moje słowa. Wtedy w poniedziałek wszyscy, dosłownie wszyscy, powinniśmy powiedzieć: dzięki Bogu! - mówił Lauda przed feralnym dla siebie GP Niemiec.

GP Niemiec w sezonie 1976 rozgrywano w trudnych warunkach ze względu na padający deszcz, ale nie w każdej części toru. Sędziowie uznali jednak wyścig za "mokry". Tylko Jochen Mass zaryzykował i ruszył do wyścigu na slickach. To był właściwy wybór. Lauda i reszta kierowców bardzo szybko zdała sobie sprawę, że trzeba będzie zmieniać opony.

Austriak, już na slickach, wypadł z toru przy prędkości ponad 200 km/h w jednym z zakrętów. Jego Ferrari przebiło ochronną siatkę, odbiło się od wału ziemnego i stanęło w płomieniach. Po chwili sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy jadący z tyłu Brett Lunger nie zdołał ominąć pojazdu Laudy i trafił w niego. W oba samochody uderzył jeszcze Harald Ertl.
Niki Lauda za kierownicą Ferrari Niki Lauda za kierownicą Ferrari
Nawet nie wiadomo, w którym momencie Laudzie zerwało z głowy kask, co doprowadziło do złamania kości policzkowej. To był wówczas najmniejszy problem kierowcy Ferrari. Wypadek potwierdził wszelkie wcześniejsze wątpliwości, co do bezpieczeństwa na Nurburgringu. W miejscu zdarzenia znajdował się tylko jeden porządkowy - teren toru był tak duży, że co roku funkcyjnych było za mało. Lauda zwracał na to uwagę, ale nikt go nie słuchał.

Dlatego kierowcy F1 sami zaczęli ratować przyjaciela. Ertl znalazł gaśnicę i polewał nią okolice kokpitu. Lunger, który wcześniej brał udział w walkach wojennych w Wietnamie, stanął okrakiem nad kokpitem Ferrari. Nie był jednak w stanie wyciągnąć Laudy, którego przytrzymywały pasy. Pomógł mu dopiero kolejny z kierowców - Artur Merzario. To właśnie Włoch włożył ręce do płonącej maszyny i rozpiął pasy. - Nie było łatwo - mówił później Merzario, któremu przeszkadzał... sam Lauda. Austriak wył z bólu i sam próbował rozpiąć pasy. Dopiero gdy stracił przytomność, Merzario mógł swobodnie działać.

Lauda doznał rozległych oparzeń twarzy, ale nie to było największym problemem. U Austriaka doszło do uszkodzenia tchawicy i płuc wskutek wdychania oparów z płonącej benzyny. Gdy w niedzielny wieczór dziennikarze kończyli relacjonować wydarzenia z Nurburgringu, bo po wypadku i udzieleniu pomocy kierowcy rywalizację wznowiono, zakładali, że poniedziałek rozpoczną od pisania nekrologu Laudy.

O krok od śmierci

Lauda po wypadku został przetransportowany najpierw do szpitala w Adenau, ale uznano, że jego stan jest zbyt poważny, aby móc go tam leczyć. W efekcie trafił do Ludwigshafen, gdzie z kolei podjęto decyzję o transporcie do Manheim.

- Warto mieć świadomość, że wiedza medyczna w zakresie leczenia uszkodzeń płuc nie jest tak rozległa jak w innych dziedzinach. Gdyby na przykład podano mi tlen - co w przypadku pacjenta z uszkodzeniami płuc wydaje się logiczne - od razu bym zmarł - mówił autorowi biografii "Naznaczony" austriacki kierowca.

Z dnia na dzień wyniki Laudy się pogarszały. Problemem było chociażby nasycenie krwi tlenem. Jedno z badań wykazało, że wskaźnik osiągnął poziom 6,8. - Co oznaczało, że teoretycznie powinienem już nie żyć. Lekarz powiedział mojej żonie, że nie ma żadnej nadziei, żebym przeżył - stwierdził Lauda. Kierowca Ferrari otrzymał nawet ostatnie namaszczenie od księdza.

- Nie wierzę w żadnego konkretnego Boga, wierzę natomiast, że istnieje coś poza życiem doczesnym. Żyję zgodnie z zasadami. Siłę do tego, by żyć po wypadku, wziąłem właśnie z tego przekonania, czerpałem ją z mojego umysłu i od mojej żony - wspominał później Lauda.

Na szczęście kilka dni później stan kierowcy się poprawił. Lekarze zaczęli się w mniejszym stopniu martwić o płuca, więc zajęli się oparzoną twarzą Laudy. - Byłem tak opuchnięty, że wyglądałem jak wielka świnia - żartował ze swojego wyglądu zaraz po wypadku. Lekarze zdecydowali się przeszczepić mu skórę z prawego uda na czoło. - Początkowo miałem problem z tym, jak wyglądam. Oczywiście nie miałem żadnych złudzeń, wiedziałem, że z udem na czole nie będę przystojniakiem - stwierdził Lauda.

Austriak po powrocie do domu chciał ustalić, co przyczyniło się do jego wypadku. Wszystko wskazywało na usterkę tylnego zawieszenia w jego Ferrari. Tyle że bolid znajdował się w takim stanie, że wyjaśnienie całej sytuacji graniczyło z cudem. W miejscu zdarzenia stał akurat chłopak z kamerą, który zarejestrował niemal cały wypadek. Jednak i to nie pomogło. - Nikt się już nie dowie, co tam się stało - mówił Lauda, dla którego najważniejsze było to, że nie popełnił błędu w feralnym zakręcie.

Niki Lauda - kierowca od cudów

Cudem było nie tylko to, że Lauda przeżył wypadek na Nurburgring, ale też to, że jeszcze w tym samym sezonie wrócił na tor. Przerwa w ściganiu trwała u niego ledwie sześć tygodni. Urazy odniesione w GP Niemiec sprawiły, że ominął jedynie GP Austrii i GP Holandii. Jego elementem charakterystycznym stała się czerwona czapka, której praktycznie nie zdejmował w padoku F1, aby przykryć blizny powstałe wskutek oparzeń i operacji.

W GP Włoch, pierwszym wyścigu po powrocie, zajął sensacyjne czwarte miejsce. Jego rany były jednak ciągle świeże. Gdy zakładał kominiarkę pod kask, później dało się na niej zobaczyć plamy krwi. W feralnym sezonie Lauda miał nawet szansę na tytuł mistrzowski - przegrał go o włos z Jamesem Huntem. I to w kuriozalnych okolicznościach. W kończącym sezon GP Japonii zjechał z toru, bo uznał, że jazda w ulewnym deszczu jest zbyt niebezpieczna.

Lauda trzykrotnie zostawał mistrzem świata F1 - po raz pierwszy w roku 1975, następnie w 1977. Po swój ostatni tytuł (1984) sięgnął już po krótkiej pauzie od ścigania. Austriaka nie oglądaliśmy w F1 w latach 1980-1981, kiedy to skupił się na prowadzeniu biznesów - m.in. linii lotniczej.

Nawet po zakończeniu kariery był obecny w padoku F1 - jako konsultant zespołów czy ekspert. Ostatnie lata swojego życia spędził w roli dyrektora niewykonawczego Mercedesa. To on namówił Niemców do tego, by zwiększyli swoje zaangażowanie finansowe w ten sport. To otworzyło drogę do transferu Lewisa Hamiltona, który od roku 2014 zdobył z Mercedesem sześć tytułów mistrzowskich.

Przeszczep płuc i walka o powrót do zdrowia

Niki Lauda zmarł 20 maja 2019 roku po kilkumiesięcznej walce z chorobą. Latem 2018 roku w trybie pilnym trzykrotny mistrz świata F1 przeszedł przeszczep płuc. Był to efekt poważnego zapalenia płuc, jakie zaatakowało jego organizm. Gdyby nie przeszczep organu, Lauda nie przeżyłby nawet tygodnia.

Z Austrii długo napływały pozytywne wiadomości - przeszczep się przyjął, Lauda nawet rozpoczął pracę z fizjoterapeutami i wierzył w powrót do padoku F1. Gdy pod koniec listopada 2018 roku Hamilton zgarniał w Abu Zabi piąty tytuł mistrzowski, Austriak nagrał nawet specjalny film. Opublikował go Mercedes w swoich social mediach.

- Przechodzę gorszy okres, jak wiecie. Dostałem wsparcie z całego świata, co jest dla mnie niesamowite. Postaram się szybko wyjść z łóżka, bo chcę być z powrotem z moją wielką rodziną - mówił Lauda.

Kilka tygodni później małżonka Laudy zachorowała na grypę i zaraziła chorobą męża, przez co znów ucierpiały jego płuca. Gdy w lutym 2019 roku odbywały się zimowe testy F1 w Barcelonie, Toto Wolff mówił dziennikarzom, że powrót dyrektora Mercedesa do padoku to kwestia czasu. Tyle że Austriak robił wtedy dobrą minę do złej gry, bo był świadom tego, że z jego przyjacielem nie dzieje się najlepiej.

Czytaj także:
Monako - raj dla miliarderów w F1
George Russell ma konkretne żądania

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×