Pamiętam jak dziś, kiedy czekaliśmy na powrót Roberta Kubicy do Formuły 1. Trwało to dość długo. Tym razem oczekiwań nie było, a Robert się pojawił. No cóż, taka już rola kierowcy rezerwowego. Koronawirus tym razem wybrał odchodzącego z F1 Kimiego Raikkonena i trzeci kierowca zespołu zawsze musi być na taką ewentualność gotowy.
Kubica był gotowy, ale... jego powołanie do startu przyszło w bardzo specyficznym momencie i okolicznościach.
Po pierwsze, Robert nie jeździł w piątek. Po drugie, tor w Zandvoort pozornie jest dość niebanalny. Moim zdaniem to jeden z trudniejszych, bardziej technicznych obiektów w kalendarzu. Swoim charakterem odbiega znacząco zarówno od obiektów nowej ery spod ręki Hermanna Tilke i jego firmy projektowej, jak i klasyków takich jak choćby Spa-Francorchamps czy Suzuka.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: nie można się nie wzruszyć. Reakcja ojca znanego piłkarza mówi wszystko
To wszystko powoduje konieczność aklimatyzacji, wjeżdżenia się, aby dojść do wykorzystania 100 proc. możliwości samochodu. Robert Kubica tej szansy nie miał. Nie mógł też bezpośrednio pracować nad ustawieniem bolidu, zatem siłą rzeczy zespół musiał po prostu "przejąć" ustawienia po Kimim Raikkonenie. Tymczasem Zandvoort wymaga bardzo wysokiego poziomu "zaufania" w stosunku do samochodu, a tego moim zdaniem na quasi nowym obiekcie w przypadku Roberta nie mogło być.
Do tego dochodzi równie bardzo specyficzna lokalizacja, czyli bliskość wydm, plaży i morza. W tym sensie to trochę taki holenderski Bahrajn, ponieważ tor jest bardzo brudny i wyraźnie "przyspiesza" wraz z pojawiającą się gumą na optymalnej linii jazdy. Czasem różnica jest zauważalna pomiędzy jedną a drugą sesją. Ciągłość jazdy w piątek i w sobotę jest w tym przypadku kluczowa. Zatem przed Robertem Kubicą było bardzo trudne zadanie i faktycznie "na papierze" nie wyglądało to początkowo dobrze.
O ile w Q1 Kubica nie był w stanie się zakwalifikować do kolejnej odsłony kwalifikacji, o tyle drugi kierowca zespołu - Antonio Giovinazzi uzyskał w Q1 sensacyjny, czwarty czas. To dobrze świadczy o jego naturalnym talencie i moim zdaniem jest właśnie efektem ciągłej zmiany warunków na torze. Kierowca, który w naturalny sposób jest w stanie to momentalnie wyczuć, ma w takiej sytuacji przewagę nad innymi. Później weekend w wykonaniu Kubicy był już tylko lepszy, co potwierdza chociażby skuteczny atak na Nicholasa Latifiego na ostatnim okrążeniu wyścigu.
Wyścig zapowiadał się ciekawie. Szczególnie, że Mercedes obiecywał swojemu rywalowi ostrą walkę za sprawą strategii. I tak rzeczywiście było. Toto Wolff od początku weekendu miał świadomość, iż to Max Verstappen, a nie Lewis Hamilton jest najszybszy w Zandvoort. Jednak to Mercedes dyktował w trakcie wyścigu strategię, na którą Red Bull Racing musiał reagować. Problem w tym, że nie była to strategia optymalna zarówno dla jednego, jak i drugiego zespołu. Relatywnie wczesne pit-stopy wróżyły mocno mizerny stan opon pod koniec dystansu. I to się potwierdziło.
Był to kolejny wyścig, w którym legenda nieomylności Mercedesa została zakwestionowana. Zespół pod presją, ze świadomością deficytu szybkości w stosunku do głównego rywala, po prostu popełnia błędy. Od początku sezonu było ich niemało. Dlatego właśnie uważam, że prawdziwy test tej ekipy mamy w tym roku. Lata bezwzględnej dominacji wręcz promowały bezbłędność.
Odpowiedzialność za wybór strategii leży całkowicie po stronie Mercedesa, Red Bull po prostu odpowiadał na działania konkurenta. Niezrozumiałe jest choćby to, że Niemcy zdecydowali się nie tylko na dość wczesne pit-stopy, ale w trakcie drugiej wizyty w boksach założono Hamiltonowi mieszankę średnią zamiast twardej. W efekcie zarówno Verstappen, jak i Hamilton mieli problemy z przyczepnością w końcówce, ale ich skala była oczywiście zdecydowanie większa w przypadku kierowcy Mercedesa.
Trochę przykre jest to, że Hamilton nie hamował się przed otwartą krytyką tej decyzji tak w trakcie wyścigu, jak i po nim. Nie po raz pierwszy niestety. Jak to się ma do patetycznych deklaracji Hamiltona w stylu "razem wygrywamy i razem przegrywamy"? Przykre zachowanie, szczególnie biorąc pod uwagę historycznie wyjątkowe pasmo zwycięstw duetu Hamilton-Mercedes. Ta rekordowa liczba tytułów nie jest ani wyłączną zasługą teamu, ani kierowcy. Trzeba pamiętać, że nawet inny dobór opon nie uchroniłby raczej Mercedesa przed brakiem zwycięstwa, a więc krytyka tym bardziej była nie na miejscu.
Bodaj największe szanse w trakcie wyścigu Mercedes wiązał z Valtterim Bottasem. Strategia była mało elegancka. Po pit-stopie dwóch głównych rywali Bottas miał "poczekać" na Verstappena, mimo że stan jego opon był katastrofalny, a odkładanie momentu pit-stopu było skrajnie sztuczne. Jak duże pokładano w tym epizodzie nadzieje pokazywała jazda Hamiltona. Lewis na tym etapie wyraźnie przyspieszył, starając się za wszelką cenę wejść w strefę DRS Verstappena.
Verstappen stracił wyprzedzając Bottasa ok. 2 sekundy. Hamilton nie był jednak w stanie przełożyć tej "zdobyczy" na atak, ponieważ natychmiast po ponownym objęciu prowadzenia Verstappen rozbudował przewagę o około 1,5 sekundy. Tempo w jakim to zrobił wyraźnie sugeruje, że Max nie jechał na 100 proc. mając zapas prędkości. Role się zatem wyraźnie odwróciły, ponieważ to przecież Mercedes znany był z podobnego trybu rozgrywania wyścigu w poprzednich sezonach.
Dla mnie mało elegancka była tutaj nie tylko strategia, ale również... sposób w jaki został potraktowany Bottas. Delikatnie mówiąc, przedmiotowy. Fin zrobił co mógł potwierdzając, że cały czas jest członkiem ekipy, mimo końca jego przygody w Mercedesie po sezonie 2021. Jednak swoista interesowność teamu powinna skończyć się na tym etapie. Więcej było już niesmaczne, a owe "więcej" nastąpiło raptem kilkanaście okrążeń później.
Mercedes ściągnął Valtteriego na dodatkowy pit-stop w końcówce wyścigu, co jest standardową procedurą i hasłem do walki o najszybsze okrążenie, gdy nie ma zagrożenia z tyłu. Problem w tym, że tuż po wyjeździe... zabroniono Bottasowi starania się o ten najszybszy czas. Naturalnie chodziło o "zarezerwowanie" tego punktu dla Hamiltona. OK, ale w takim razie całkowicie uzasadnione było pytanie Valtteriego - "to po co mnie ściągaliście?".
Odpowiedź mówiąca coś o charakterze zapobiegawczym była już czystą hipokryzją i fałszem. Bottasa ściągnięto wyłącznie po to, aby nie przeszkadzał Hamiltonowi na wypadek jego dodatkowego pit-stopu. Fin nie miał co do tego złudzeń i dlatego nie dziwi mnie zupełnie jego postawa. Szkoda tylko trochę, że czas, który "wykręcił" nie obronił się przed podobną próbą Hamiltona.
Zandvoort to jednak przede wszystkim historyczne zwycięstwo Verstappena. Historyczne, bo Formuła 1 wraca tutaj po prawie 40 latach, bo wraca w wyjątkowym dla holenderskich kibiców momencie, a co za tym idzie w zupełnie bajkowej atmosferze, szczególnie po wielu miesiącach mocno ograniczonych możliwości kibicowania. Tak jak mówił Christian Horner na początku sezonu - ten rok to dla Red Bulla seria domowych Grand Prix. W tym domowym Grand Prix ani team, ani kierowca nie zawiedli.
Czytaj także:
Robert Kubica odzyskał radość ze ścigania
Chwile grozy Roberta Kubicy. "Wypchnął mnie z toru!"