"Formuła 1 przetrwa, ale z pewnością nigdy nie ujrzy już takiej postaci " - napisał w "Guardianie" dziennikarz Giles Richards i trudno nie przyznać mu racji. Zmarły w niedzielę Frank Williams stał się jedną z legend F1. Dzięki niej przeżył wszystko, co najlepsze, ale również to, co najgorsze. Genialnymi, a czasem brutalnymi decyzjami wyniósł zespół z Grove na szczyt i równie boleśnie z niego spadał, gdy nie nadążał za zmianami w świecie Formuły 1.
Zmarły Brytyjczyk stworzył legendę wyścigów, jakiej wcześniej F1 nie widziała. I to mimo przeciwności losu. Był zdeterminowany, by osiągnąć sukces. Nawet fatalny wypadek, po którym wózek inwalidzki stał się jego nieodłącznym atrybutem, nie sprawił że przestał marzyć o podbijaniu królowej motorsportu.
Rzucił wyzwanie największym
Z perspektywy obecnego kibica, który widzi Williamsa na tyłach stawki F1, peany na temat zmarłego Brytyjczyka mogą wydawać się przesadzone. Zespół ostatni raz wygrał wyścig w sezonie 2012, ostatni tytuł mistrzowski świętował w roku 1997.
ZOBACZ WIDEO: Robert Kubica mówi o swojej karierze. "To, co się dzieje, było dalekie od wyobrażalnego"
To najlepszy dowód na to, że Frank Williams po latach sukcesów nie był w stanie dostosować się do współczesnej F1. Takiej, w której nie wystarczy już składać bolidów na tyłach szopy. Nie był w stanie wytrzymać wyścigu zbrojeń i sięgać po tytuły w momencie, gdy rywale zaczęli wydawać ponad 400 mln dolarów na sezon, podczas gdy on ledwie był w stanie zgromadzić ok. 100 mln dolarów.
Jednak liczby nie kłamią. Williams ma 16 tytułów mistrzowskich w F1. Tylko Ferrari zdobyło ich więcej. Jedynie Włosi i McLaren zapisali na swoim koncie więcej występów w wyścigach F1. "Garażyści", jak nazwał założycieli Williamsa "Guardian", zasłużyli na miejsce w panteonie tego sportu.
Kilkadziesiąt lat temu nic nie zapowiadało takiego sukcesu. Wszystko zrodziło się z pasji. Frank Williams od lat młodzieńczych był entuzjastą wyścigów, ścigał się nawet w mniejszych kategoriach. W F1 korzystał z bolidów innych ekip, aż w końcu postanowił działać na własny rachunek. Tak w roku 1977 powstał obecny Williams. Wszystko za pożyczkę w wysokości 30 tys. funtów, co przy obecnych budżetach ekip F1 wydaje się mało śmiesznym żartem.
Pierwsze sukcesy przyszły nad wyraz szybko - wygrany wyścig w roku 1979, mistrzostwo kierowców i konstruktorów w sezonie 1980.
Nic nie jest dane na zawsze
Gdy w roku 2017 zespół świętował 40-lecie, na Silverstone przyjechało ponad 35 tys. fanów, aby powspominać najlepsze czasy Williamsa i bolidy, które zapewniły kolejne tytuły mistrzowskie. To już były czasy, gdy zespół znajdował się w dołku. Stawiał na rozwiązania, które na początku przynosiły mu sukces, bo już pod koniec lat 70. i na początku lat 80. Williams zwykł kontraktować kierowców płacących za starty.
O ile w tamtych czasach zakontraktowanie jednego pay-drivera dawało budżet na wywalczenie tytułu, o tyle w obecnych stało się elementem walki o przetrwanie. Kilkanaście milionów dolarów było kołem ratunkowym, dzięki któremu Williams mógł trwać. Dzięki temu historię swojego powrotu do F1 napisał też Robert Kubica.
- Frank poświęcił całe swoje życie na stworzenie zespołu, który każdego roku stara się wyprodukować najlepszy bolid. To była jego miłość i pasja. W tym sensie blisko mu do legendarnego Enzo Ferrariego. Enzo z pasją opowiadał o samochodach. Frank był taki sam - powiedział "Guardianowi" Damon Hill, jeden z mistrzów świata F1 w barwach Williamsa.
Momentami zespół był dla niego ważniejszy niż rodzina, o czym w niektórych wywiadach wspominała Claire Williams. - W tym padoku nie ma drugiej osoby, która tak bardzo chciałaby odnieść sukces. Jeśli tylko zorganizuje się pod względem finansowym, to lepiej uważajcie - przestrzegał w roku 1974 Ken Tyrell, który sam posiadał ekipę w tamtych czasach.
Raz oszukał śmierć
Być może do znacznej części tych sukcesów nie doszłoby, gdyby nieco inaczej potoczyły się wydarzenia z roku 1986. Po testach F1 wsiadł do wypożyczonego Forda Sierry i z toru Paul Ricard udał się na lotnisko w Nicei. Przesadził z prędkością i wypadł z trasy. Nie miał zapiętych pasów, a samochód spadł z kilkumetrowej skarpy.
Frank Williams pozostawał przytomny, ale natychmiast zdał sobie sprawę z tego, że nie może się ruszać. Bał się pożaru z powodu rozlanego paliwa. Doszło u niego do zmiażdżenia rdzenia kręgowego po tym, jak karoseria samochodu wbiła się w fotel. Uratował go Peter Windsor, towarzyszący w podróży przyjaciel, który doznał niegroźnych obrażeń.
Zaraz po wypadku uszkodzony kręgosłup był najmniejszym problemem. Virginia Williams poleciała do szpitala z myślą, że jej mąż wkrótce umrze. Lekarze prosili ją nawet o zgodę na odłączenie od aparatury podtrzymującej życie. Nie zgodziła się. Zamiast tego załatwiła pilny transport do Anglii. W szpitalu w Londynie medycy przeprowadzili tracheotomię, która pozwoliła na opróżnienie płynów z płuc. To uratowało mu życie.
Skoro oszukał śmierć, to nie mógł pozwolić na to, by niepełnosprawność przeszkodziła mu w rywalizowaniu z taką samą zaciekłością. Sześć tygodni po fatalnym wypadku pojawił się na GP Wielkiej Brytanii na Brands Hatch. Wyraźnie pokiereszowany, na wózku inwalidzkim. Tłum witał go owacją na stojąco.
"To tylko pracownicy"
Prywatnie Frank Williams był trudnym człowiekiem. Przyznaje to nie tylko jego córka, która w ostatnich latach zarządzała zespołem z Grove, gdy jej ojciec podupadł na zdrowiu. Potwierdzają to też byli pracownicy i kierowcy. Był wymagający, czasem bezuczuciowy. Liczyło się dobro zespołu, więc Brytyjczyk nie patrzył na sentymenty.
Potrafił zwolnić Damona Hilla i zasugerować mu, że powinien odejść na emeryturę, zaraz po tym, jak zdobył on tytuł mistrzowski w roku 1996. - W końcu to tylko pracownicy - mówił Frank Williams o swoich kierowcach.
- Jedyne, na czym mi zależy, to Williams i punkty, które zdobywamy. Nie obchodzi mnie to, kto je dowozi do mety - twierdził założyciel Williamsa, który pod tym względem bliski był poglądom Enzo Ferrariego. Włoch też przez lata uważał, że marka Ferrari jest ważniejsza niż kierowcy ją reprezentujący.
Formuła 1 nauczyła jednak takiej bezduszności Williamsa. Już na samym początku swojej przygody z tym sportem w roku 1970 stracił bliskiego przyjaciela, Piersa Courage'a. Wiele lat później, bo w sezonie 1994 przyszło mu pożegnać Ayrtona Sennę.
To był ciężar, który nosił przez resztę swojego życia. O współpracy z Brazylijczykiem, określanym mianem najlepszego kierowcy F1 wszech czasów, marzył od dawna. Gdy marzenie się ziściło, trwało ledwie kilka miesięcy, bo tragiczny wypadek na Imoli zmienił wszystko.
Rodzina Williamsów sprzedała swój zespół latem 2020 roku. Od ponad roku należy on do amerykańskiego funduszu Dorilton Capital. Jednak legenda stworzona przez zmarłego w niedzielę Brytyjczyka pozostanie z nami już na zawsze.
Czytaj także:
Koniec pewnej ery w F1. "Nigdy nie narzekał i nie jęczał"
"Był kimś więcej niż szefem". Frank Williams żegnany przez F1