38-letnia medalistka olimpijska jest w znakomitej formie. Wydaje majątek na nową pasję

Materiały prasowe / marta_walczykiewicz_official / Na zdjęciu: Marta Walczykiewicz
Materiały prasowe / marta_walczykiewicz_official / Na zdjęciu: Marta Walczykiewicz

Wicemistrzyni olimpijska Marta Walczykiewicz jest w świetnej formie i osiąga zaskakujące sukcesy w nowej dyscyplinie. Jednocześnie kilka tygodni temu zdobyła 61. medal mistrzostw Polski w kajakarstwie. Obecnie jednak bardziej stawia na...jeździectwo.

W tym artykule dowiesz się o:

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Ostatnio wygrała pani zawody jeździeckie Konin Cup. Mowa o naprawdę poważnym starcie, bo musiała pani pokonywać na koniu ponad metrowe przeszkody i rywalizować z innymi zawodniczkami. Jak to możliwe?

Marta Walczykiewicz, wicemistrzyni olimpijska w kajakarstwie z Rio 2016: Od półtora roku mam dwa konie, mój poziom trochę podskoczył, a ja zaczęłam się w to bawić wyczynowo. Obecnie praktycznie co dwa tygodnie startuję w zawodach. Niektóre z nich wygrywam.

Jak często pani trenuje?

Staram się trenować codziennie. Mam trenera i profesjonalny plan treningowy. Moja kobyłka nie jest najmłodsza, bo ma 15 lat, ale jest bardzo doświadczona i potrafi skakać naprawdę wysoko. Na lepszego konia na razie mnie nie stać.

A ile kosztuje lepszy koń?

Zawodowcy startują na koniach, które kosztują nawet 200-300 tysięcy euro. Ja swojego kupiłam za kilkadziesiąt tysięcy… złotych. Do tego dochodzą koszty wynajęcia boksów i opieka trenera. Na moje potrzeby taki koń mi na razie wystarcza. Mam po prostu nieco mniejsze cele.

Jakie?

W przyszłym roku chcę wystartować na Cavaliadzie w Poznaniu.

ZOBACZ WIDEO: Można oglądać i oglądać. Co za gol z połowy boiska. Jest nagranie!

Myśli pani o starcie w igrzyskach w jeździectwie?

Na razie nie mam takiego budżetu i w ogóle o tym nie myślę. Zdaję sobie jednak sprawę, że kariery w tym sporcie trwają dłużej, więc kto wie.

Jak to się stało, że zaczęła pani mieć aż tak ekstremalne hobby?

Do stajni trafiłam bardzo przypadkowo, bo kuzynka jeździła na koniu, gdy byłam u niej w odwiedzinach. Poszło szybko, bo jeszcze tego samego dnia siedziałam na koniach. Najpierw rekreacyjnie, ale bardzo mi się spodobało.

Od tego czasu kontynuuje pani regularne treningi?

Po igrzyskach w Londynie nie chciało mi się już trenować kajakarstwa, więc coraz więcej czasu spędzałam na jeździe konno. Trudno było mi dźwignąć się po rozczarowaniu, jakie sprawiłam wszystkim kibicom. Zamiast pływać łódką, chciałam skakać na koniu i pokonywać coraz wyższe przeszkody. Ostatecznie jednak przyszedł moment, w którym musiałam podjąć ostateczną decyzję. Odprowadziłam konia do boksu i powiedziałam, że wracam do niego za cztery lata.

Kajakarstwo wtedy jeszcze zwyciężyło.

Pojechałam na obóz kadry i powiedziałam sobie, że wrócę do jazdy konno jako medalistka olimpijska. Byłam wytrwała, bo przez cztery lata omijałam stajnię i koncentrowałam się tylko na kajakach. Po igrzyskach w Rio wróciłam jednak do tej pasji. Oczywiście już jako medalistka igrzysk. Wtedy jeszcze mój poziom był rekreacyjny.

Da się na tym zarobić?

Śmieję się, że jeździectwo jest jak świnka bez dna. Trzeba wynająć koniom miejsce w stajni, trenera, do tego opłacić wyjazdy na zawody. Marzy mi się, by - gdy osiągnę wyższy poziom - kupić sobie koniowóz. Na razie jeżdżę na zawody z przyczepką. Co ciekawe, na zawodach jestem obecnie częściej niż w czasie kariery.

Na zawodach wiedzą, że jest pani wicemistrzynią olimpijską?

Już podczas pierwszych zawodów ludzie mnie rozpoznawali i przychodzili się przywitać. Kiedyś sędzia zażartował, że poza kartą zdrowia i paszportem konia poprosi także kartę pływacką. Wielu ludzi pyta, czy łatwiej było w kajaku, czy na koniu?

I jaka jest odpowiedź?

Kajakarstwo jest zdecydowanie łatwiejsze. Kajak nie ma humorów, nie płoszy się i nie ma lepszych czy gorszych dni. W jeździectwie nie dość, że trzeba zadbać o siebie, zapamiętać trasę i dobrze ją pokonać, to jeszcze cały czas martwić się o konia. To płochliwe zwierzęta i potrafią przestraszyć się choćby kwiatkiem postawionym obok przeszkody. Trzeba to przewidywać i mocniej pilnować konia. Zresztą niektóre przeszkody są tak wysokie, że sama potrafię się zestresować.

Stosuje pani jeszcze hipnozę? Pamiętam, że w kadrze kajakarskiej wchodziła pani w taki stan, kiedy mając oparte na krzesłach tylko głowę i nogi, niczym deska potrafiła pani utrzymać siedzące na pani koleżanki.

Faktycznie trener Kryk wprowadzał takie innowacje i sama byłam w szoku, że to faktycznie działa.

Może pani opowiedzieć swoje wspomnienia z momentu wprowadzenia w hipnozę?

Trener kazał mi wizualizować sobie wyścig, napiąć mięśnie, a ja potrafiłam się tak skupić, że traciłam kontakt z rzeczywistością. Na filmiku widziałam, jak trenerzy położyli mnie pomiędzy dwoma krzesłami, a ja byłam zupełnie sztywna. Potem Karolina Naja na mnie usiadła, a ja utrzymałam jej ciężar. Wielokrotnie zastanawiałam się, jak to możliwe. Okazuje się, że hipnoza naprawdę działa.

Udało się panią wprowadzić w ten stan więcej niż raz?

Wydaje mi się, że powtórzyliśmy to ćwiczenie kilka razy. Byłam tak skupiona, że nie czułam niczego, a w tym czasie potrafiłam zwizualizować sobie cały swój wyścig. To potrafiło znakomicie przygotować do rywalizacji. Gdyby nie zdjęcia i filmiki, to nigdy bym nie uwierzyła, że Karolina faktycznie na mnie usiadła. Wiem, że brzmi to jak czary, ale to faktycznie się stało.

Dzisiaj zdarza się pani wchodzić w stan hipnozy przed zawodami jeździeckimi?

Z tamtych czasów wykorzystuję obecnie jedynie ćwiczenia oddechowe, które pomagają się odstresować.

Ostatnio wystartowała pani także w mistrzostwach Polski w kajakarstwie.

No tak. Wciąż bawię się w kajaki, ale obecnie robię to już na własnych warunkach. W maju zdobyłam swój 61. medal mistrzostw Polski, a w sierpniu startuję na swoim koronnym dystansie 200 metrów.

Jak to pani łączy?

Czasami zdarza się, że mam cztery treningi dziennie. Jako zawodniczka nigdy nie potrafiłam wstawać rano, a obecnie często zdarza się, że trening kajakarski zaczynam o siódmej rano. Potem koniecznie trening jeździecki, a potem albo bieganie, albo siłownia. Średnio wychodzą trzy treningi dziennie. Nie potrafię zrozumieć sportowców, którzy po zakończeniu kariery siadają na kanapie i nic nie robią. Chyba nigdy nie kochali sportu albo są już totalnie zajechani.

Próba poszukania nowych wrażeń w jeździectwie jest zrozumiała. Ale po co w takim razie kontynuowanie kariery w kajakarstwie, w którym osiągnęła już pani absolutnie wszystko?

Zawsze chciałam sobie po prostu popływać kajakiem na luzie. Podczas przygotowań ciągle były jednak obozy i trudne treningi. Teraz mogę w końcu skupić się na czerpaniu przyjemności z każdego wyjścia na wodę. Bawiąc się w kajakarstwo zostałam dwukrotną medalistką Polski. Dlaczego więc miałabym to przerywać?

Dużo dzieli obecnie panią od krajowej czołówki? Czy pojawiają się myśli o wyjeździe na międzynarodowe imprezy?

W czerwcu pojechałam na zawody Pucharu Polski i do miejsca na podium na 200 metrów zabrakło mi nieco ponad pół sekundy. Ostatecznie byłam szósta, a do zwyciężczyni straciłam zaledwie sekundy. A przecież młodsze koleżanki walczyły tam o kwalifikację na mistrzostwa Europy. Widać, że luz psychiczny mi służy. Poziom w Polsce wcale nie jest niski. Na 200 metrów jestem mocna, ale już na 500 metrów przy takim treningu na pewno nie starczyłoby mi sił.

Nie było myśli, by to wykorzystać i powalczyć jeszcze o medale na ważnych zawodach?

Jestem realistką i wiem, że przy takiej liczbie treningów, to raczej niemożliwe. Z kolei nie chcę wracać do większej liczby zajęć. Robię to tylko po to, by sprawdzić siebie i znów poczuć dreszczyk emocji. Poza tym po prostu dbam o swoją formę i promuję ten sport. Za bardzo go kocham, by po prostu nic nie robić.

To jednak nie koniec pani obowiązków, bo poza trenowaniem dwóch dyscyplin zasiada pani w zarządzie Polskiego Związku Kajakowego oraz jest pani radną Kalisza. 

Jestem bardzo zajęta, a moje życie jest bardzo intensywne. Chciałam jednak by tak było. Do tego wszystkiego dochodzi także komentowanie zawodów kajakowych w Polsacie Sport.

Wyprzedziła pani trendy, bo w PZKaj została pani przedstawicielką zawodników w zarządzie, zanim na taki pomysł wpadł minister Nitras. W pani przypadku ta idea sprawdziła się znacznie lepiej niż w przypadku ministerialnych wymagań i została entuzjastycznie przyjęta.

Sama nie mogę uwierzyć, że na walnym zgromadzeniu otrzymałam aż 233 głosy - najwięcej ze wszystkich kandydatów. Jeszcze w czasie kariery koleżanki wróżyły mi karierę dyrektora. Wystartowałam w wyborach, bo chciałam usprawnić komunikację pomiędzy zawodnikami a zarządem. Zawodnicy nie chcą biegać do prezesa z każdą pierdołą i wtedy pojawiam się ja. Na razie uczę się nowej roli.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty

Komentarze (0)
Zgłoś nielegalne treści