"Nie poprawiam Najwyższego". Marek Piotrowski - największy polski wojownik

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Upadek ze szczytu

"Punisher" był na szczycie światowego kick-boxingu w odmianie full-contact, ale był ktoś, kto miał obsesję strącenia go z tego szczytu. Rick Roufus. Po przegranej walce Polak stał się jego obsesją. Robił co mógł, żeby doprowadzić do rewanżu. Roufus odprawiał kolejnych rywali tylko po to, żeby w końcu ponownie stanąć do ringu z Piotrowskim.

- Dla mnie to była osobista vendetta. Żyłem, jadłem, piłem, trenowałem i spałem myśląc o Piotrowskim. Wszędzie rozwiesiłem jego zdjęcia. To była sprawa osobista. Nic do niego nie miałem, ale musiałem odzyskać to, co mi zabrał - przyzna po latach Roufus w znakomitym biograficznym filmie o Piotrowskim "Wojownik", który Jacek Bławut w 2007 roku nakręcił dla HBO.

Do rewanżowego pojedynku doszło 22 czerwca 1991 roku w Rosemont pod Chicago. Świadkowie, którzy widzieli Roufusa tuż przed rewanżową walką, mówili że "The Jet" wręcz kipiał energią, że wystarczyło na niego spojrzeć, żeby poczuć strach. Piotrowski rywali nie bał się nigdy, ale po wejściu do ringu szybko przekonał się, jak mocny tego dnia był jego rywal. Już w drugiej rundzie Roufus trafił go potwornym kopnięciem w głowę. Polak stracił przytomność i upadł na deski twarzą w dół. W trzydziestej pierwszej zawodowej walce poniósł pierwszą porażkę.

Dla amerykańskiej Polonii przegrana jej bohatera oznaczała żałobę. Samego Piotrowskiego porażka kosztowała wiele, fizycznie i psychicznie. Doradzano mu odpoczynek i zwolnienie szalonego tempa - od przyjazdu do USA Piotrowski trenował jak szalony i toczył walkę za walką. I choć przyczyny przegranej z Roufusem upatrywano właśnie w przepracowaniu, on nie zamierzał schodzić z obranej drogi. Już kiedy odzyskał przytomność po kopnięciu Amerykanina, zapytał swojego agenta, czy przegrał. - Tak, dziś przegrałeś - usłyszał. - Ale jest jeszcze jutro - odpowiedział natychmiast. I szybko zaczął szukać kolejnych wyzwań.

Po kilku wygranych z mocnymi przeciwnikami, pod koniec 1992 roku Piotrowski zdecydował się na zagranie va banque. Wygrana ze znakomitym Robem Kamanem, mistrzem świata w najbardziej brutalnej wersji kick-boxingu, formule low-kick, miała być skrótem w drodze na szczyt szczytów. "Niszczyciel", nie do końca wiedząc czym w ogóle jest low-kick (reguły pozwalają na kopnięcie w udo), mimo to pojechał do Paryża bić się z królem tej odmiany.

- Porwał się na największego mistrza w tej formule, który bił wtedy wszystkich. Miał żonę z Tajlandii i tam trenował. Według mnie to była samobójcza decyzja - mówi Pindera, który pojechał do Francji opisywać tę walkę. Relację zatytułował "Siedem rund umierania".

Kaman nieustannie kopał w postawną nogę Piotrowskiego, nękał go mocnymi ciosami pięściami. Mimo to "Punisher" cały czas szedł do przodu, znosząc silny ból. Przed siódmą rundą nie usiadł nawet w swoim narożniku. Wiedział, że gdyby to zrobił, już by nie wstał. Słaniał się na nogach jeszcze zanim Holender po raz czwarty w tej walce posłał go na deski. Szwedzki sędzia ringowy ogłosił wtedy koniec. Złapał Piotrowskiego i powiedział: "przepraszam".

W kolejnych latach Piotrowski wciąż toczył duże walki, próbował też swoich sił w boksie, zresztą z bardzo dobrym skutkiem. Zdobył pięć tytułów mistrza świata różnych organizacji, zunifikował tytuły w wersji full-contact. W Montrealu pokonał znakomitego Kanadyjczyka Michaela McDonalda, w San Jose Javiera Mendeza, dla którego miał stanowić łatwy łup. Był na szczycie, ale chciał czegoś jeszcze - rewanżowych pojedynków z Roufusem i Kamanem. Mimo usilnych starań, nie dostał szansy od żadnego z nich.

Przedwczesny koniec

W tamtym czasie, a był rok 1994, Piotrowski nie zwracał uwagi na pojawiające się problemy z mówieniem. Było też coś niepokojącego w jego ruchach, jakby czasem się chwiał, miał kłopoty z równowagą. Dla niego najważniejsza była jednak walka. A skoro przez gorszą koordynację nie mógł już być tak kapitalnym kick-bokserem, więcej walki toczył w boksie.

Po dwudziestu jeden wygranych na pięściarskim ringu w ciągu czterech lat otrzymał propozycję walki o tytuł mistrza świata wagi średniej IBF z Reggiem Johnsonem. Mógł na tym zarobić o wiele więcej, niż na swoich najgłośniejszych kickbokserskich pojedynkach - 250 tysięcy dolarów. Na takie wyzwanie nie zgodził się jego ówczesny menadżer, Piotr Pożyczka. Widział, że ze zdrowiem Piotrowskiego nie jest dobrze. A cenił to zdrowie wyżej, niż oferowane pieniądze.

Problemy zdrowotne sprawiły, że w 1996 roku najwybitniejszy polski kick-bokser był zmuszony zakończyć karierę. Był wtedy tuż po trzydziestce. Kochał trenować i walczyć, ale nie mógł już tego robić. Dlaczego? Co spowodowało, że człowiek o zwinności kota i bystrości umysłu filozofa zaczął mieć problemy z mówieniem i poruszaniem się? Niektórzy sądzą, że to przez jego styl walki. Dużo uderzał, ciągle był w natarciu, ale i dużo przyjmował.

Swoje na pewno zrobiły również morderczo intensywne zawodowo lata 1988-1996. Piotrowski stoczył w tym okresie 27 walk w kick-boxingu i 21 w boksie. Teraz najwięksi mistrzowie sportów walki wychodzą do ringu czy oktagonu dwa, trzy razy do roku. A o takim zapleczu, jakim dysponują, Polak mógł jedynie pomarzyć. Pod tym względem daleko mu było nawet do jego ówczesnych rywali, Roufusa czy Wilsona. Oni mogli liczyć na profesjonalny sztab, najlepszą opiekę medyczną i duże zarobki. Piotrowski fortuny się nie dorobił, za to za spełnienie sportowych marzeń zapłacił własnym zdrowiem.

- W porównaniu z pieniędzmi, które pojawiają się w sportach walki dziś, to były wręcz śmieszne pieniądze. Najwięcej, kilkadziesiąt tysięcy dolarów, dostał za przegrany pojedynek z Kamanem - mówi Pindera.

"Jeśli Bóg chciał mnie złamać, to w końcu mu się udało"

Następne kilka lat było najgorszym okresem w życiu Piotrowskiego. Posypało się nie tylko jego zdrowie, ale i życie osobiste, pojawiły się problemy finansowe. Pieniądze zarobione w ringu szybko zniknęły, gdy zaczął się leczyć. Rozwiódł się z żoną Iwoną, z Tampa Bay na Florydzie przeprowadził się do Detroit.

W stolicy amerykańskiej motoryzacji rozwoził książki telefoniczne i gazety, pracował jako taksówkarz. Pasażerom starał się odpowiadać krótkimi zdaniami, żeby nie przestraszyli się tego, jak mówi. W jednym z wywiadów wspominał, jak kobieta, której chciał zapakować do auta bagaże, przestraszyła się i uciekła, gdy zobaczyła, jak chodzi.

Do matki pisał wtedy o samotności, o ciężarze, który jest zbyt duży dla jednego człowieka. "Chciałbym zapomnieć o tym, jak wyglądam, jak się czuję, zapomnieć jak mówię. Odłożyć na chwilę swój krzyż i przestać się bać" - to fragment jego listu z kwietnia 1999 roku.

Największy cios spadł na niego w 2001 roku, w siódme urodziny chłopca, którego uważał za swojego syna i którego kochał nad życie. Matka dziecka powiedziała mu, że ojcem Marka juniora jest ktoś inny. Nie uwierzył. Zażądał testów DNA, a te potwierdziły wersję jego byłej żony. - Jeżeli Bogu chodziło o to, żeby mnie złamać, to w końcu mu się udało - napisał w liście, który jak sam przyznał, kierował bardziej do Boga, niż do mamy.

Wiary jednak nie porzucił - ona zawsze była dla niego bardzo ważna i ważna pozostała do dziś. Któregoś dnia snując się po mieście trafił do kościoła. Nie chciał się modlić, chciał po prostu posłuchać. Urzeczony kazaniem postanowił jednak porozmawiać z księdzem. Powiedział mu, że leci w dół i czuje, że się rozbije. - Zobaczysz, że Bóg cię złapie - usłyszał w odpowiedzi.
Marek Piotrowski na gali DSF Challenge 12 (fot. DSF Challenge) Marek Piotrowski na gali DSF Challenge 12 (fot. DSF Challenge)
Powrót do domu

W 2002 roku, po 15 latach w USA, Piotrowski postanowił spakować walizki i na stałe wrócić do Polski. W jednym z wywiadów powiedział, że jego dom jest tam, gdzie mieszka jego matka, a w USA nie ma nikogo bliskiego.

Zamieszkał z mamą w Dębem Wielkim. Gdy po przyjeździe opowiedział jej całą swoją historię, usłyszał od niej: "Mareczku, jak to dobrze, że się nie rozpiłeś, albo nie wpadłeś w narkotyki". "Mamo, ja nie miałem pieniędzy" - odpowiedział.

W Polsce Piotrowski zrobił kurs trenerski. Zaczął prowadzić treningi w Mińsku Mazowieckim, na które przyjeżdżali ludzie z Warszawy. Zachował pogodę ducha i ostrość umysłu, czerpał satysfakcję z uczenia innych, ale choroba nie dawała za wygraną. Mówienie, poruszanie się przychodziło mu z trudem. Musiał ciężko pracować, by zachować sprawność i wypowiadać swoje myśli. W filmie "Wojownik" mówił, że marzył o tym, by przespać całą noc, a nie co chwilę się budzić.

Od lekarzy usłyszał kilka różnych diagnoz: choroba bokserska, Parkinson, Alzheimer. On sam kilka lat temu w rozmowie z "Dziennikiem" powiedział tyle, że to nie sport jest przyczyną jego choroby. I że największą ulgę przynosi mu trening, wysiłek fizyczny.

Trudno wyobrazić sobie, jak trudne jest uwięzienie we własnym ciele dla kogoś, kto tak kocha fizyczny wysiłek. Jak ciężko musi być komuś, kto ze swoich myśli rzeźbił chwytające za serce zdania, a teraz walczy o każde słowo. Jak wielka jest tęsknota Marka Piotrowskiego za sobą samym z dawnych lat. Mimo to przyjmuje swój los z pokorą. - Nie poprawiam Najwyższego - mówił dziennikarce "Polska The Times". - Dostałem wiele. Dużo mi zabrano. Moje życie trwa.

"Mówię ci, wstań i walcz"

Gdyby walczył dziś, ze swoim talentem, instynktem walki, mógłby być gwiazdą formatu Conora McGregora. Choć jeśli chodzi o osobowość, był od niego zupełnie inny. - "Śmieciowe gadanie" było mu zupełnie obce. Był raczej jak japoński wojownik kierujący się kodeksem bushido. Miał zasady, był bardzo surowy wobec siebie i szanował swoich rywali - opowiada Pindera. - Wtedy w Polsce i tak był wielką osobowością. W dzisiejszych czasach jego pojedynek o tytuł zapełniłby Stadion Narodowy do ostatniego miejsca - dodaje.

Piotrowski unika rozgłosu, rzadko pojawia się publicznie i udziela wywiadów. Dlatego jego pojawienie się na gali DSF Kickboxing Challenge 12 w restauracji Champions w Warszawie było dla środowiska dużym wydarzeniem. Ze wszystkich uhonorowanych gwiazd polskiego kick-boxingu to jego przywitano największymi brawami. Dostał owację na stojąco.

- Cieszymy się, że Marek zaszczycił nas swoją obecnością. Wszyscy uprawiający sporty walki powinni widzieć w nim mistrza. Niesamowity hart ducha, talent, determinacja. One wciąż w nim pozostały. Tak samo, jak walczył w ringu, tak teraz walczy z chorobą - mówi Złotkowski, który jest dyrektorem sportowym DSF.

Dawny mistrz wciąż mieszka z ukochaną mamą w Dębem Wielkim. Żyje bardzo skromnie. W sztabie szkoleniowym Piotrowskiego są dziś neurolodzy i specjaliści od neurorehabilitacji. Walka toczy się o mistrzostwo świata w formule powrót do zdrowia. Piotrowski marzy o tytule i wierzy, że mu się uda. Mówi, że to nadaje sens jego życiu, bo ma coś, o co może się bić.

"Często krzyż przygniata, ciężko jest wtedy wstać, znaleźć sens dalszej egzystencji. Ale ja ci mówię, wstań i walcz. To twoje życie, twój największy skarb" - ktoś, kto opatentował taką dewizę, na pewno tej walki nie podda.

Czy przed lekturą tego artykułu znałeś postać Marka Piotrowskiego?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×