Poczułem się jak Rafał Majka. Przejechałem 120 kilometrów w peletonie

Zdjęcie okładkowe artykułu: Facebook /  /
Facebook / /
zdjęcie autora artykułu

40 stopni w słońcu, ponad sześć tysięcy uczestników, międzynarodowa ranga eliminacji do mistrzostw świata UCI amatorów. Ukończyłem Bike Challenge Poznań 2016. I już planuję przygotowania do przyszłorocznej edycji.

W tym artykule dowiesz się o:

- Jaką temperaturę pokazuje twój licznik? - to było najczęściej zadawane pytanie wśród kolarzy-amatorów, którzy w niedzielę (11 września) stanęli na starcie "królewskiego" dystansu - 120 kilometrów - Bike Challenge Poznań. W sektorze "E", z którego osobiście startowałem, urządziliśmy nawet mini-konkurs: kto pochwali się wyższą temperaturą. 41 stopni - tyle pokazało urządzenie zwycięzcy. Mimo takiego "piekła" nie widziałem niezadowolonych. Każdy uczestnik zmagał się ze swoimi słabościami, każdy zasługuje na ogromny szacunek. O czym na końcu artykułu mówi czołowy polski kolarz, Bartosz Huzarski.

"Polska jeździ na rowerach"

- To największy wyścig kolarski w tej części Europy - twierdzi Mateusz Klawiter, współorganizator Skoda Poznań Bike Challenge 2016. - Rok po roku zainteresowanie rośnie lawinowo. A to oznacza, że Polska już nie tylko biega, ale i jeździ na rowerach. Nasz wyścig jest eliminacją do cyklu mistrzostw świata amatorów Międzynarodowej Unii Kolarskiej (UCI). To ogromne wyróżnienie.

Zdjęcie zrobione z drona pokazujące ustawienie zawodników w sektorach startowych (zobacz powyżej) robi wrażenie. To niekończący się wąż ludzkich głów, wzdłuż poznańskiej Malty. A to start tylko jednej z kategorii. - Każdy mógł sprawdzić swoje umiejętności - dodaje Klawiter. - Dla mniej zaawansowanych był przygotowany dystans 18 kilometrów, ci bardziej zaangażowani ścigali się na "pięćdziesiątce", a najdłuższy dystans, prawie 120 km, to już zabawa dla najsilniejszych.

Brałem już udział w Tour de Pologne amatorów, zaliczyłem kilka 100-kilometrowych wypraw, więc postanowiłem się sprawdzić na tym najdłuższym dystansie. Zależało mi też, aby poczuć atmosferę "zawodowej" jazdy. Organizator podzielił nas na 200-osobowe sektory. A to gwarantowało, że uda się popracować, jak w prawdziwym peletonie.

Już wiem, co czują profesjonaliści - Pamiętajcie, bezpieczeństwo najważniejsze - krzyczał do startujących spiker.

Pełna racja. Dlatego organizator - jako fundamentalny obowiązek - zapisał w regulaminie start w kasku. Ruszamy. Ulice Poznania, nie mogę do końca ustabilizować tempa. Wiem, że powinienem mieć na liczniku ok. 30 km/h. Przecież moim celem jest przejechanie dystansu w cztery godziny. Sektor "E" podzielił się na kilka mniejszych grup. Doklejam się do kilku osób ubranych tak samo. - To jakaś zorganizowana grupa, pewnie będą dyktować fajne tempo - myślę.

Tłumy na starcie. Fot. Bike Challenge/Facebook
Tłumy na starcie. Fot. Bike Challenge/Facebook

Po trzech kilometrach postanawiam przeskoczyć wyżej. Ta grupa jedzie za wolno. Niestety, tracę na tym sporo sił. Na całe szczęście podpinam się pod "pociąg" pędzących kilku kolarzy, którzy jak ja zagapili się na starcie. Uff, jestem w odpowiednim miejscu. Mocne tempo, jedziemy ławą, wjeżdżam do środka, nie czuję prawie wiatru. Jest nas może 30, może 50. Patrzę na licznik: 36 km/h. Niesamowite uczucie, przecież ja prawie w ogóle się nie męczę. Peleton sam mnie niesie. Już wiem, co czują liderzy swoich teamów (np. Rafał Majka), którzy przez większą część płaskich etapów "odpoczywają" w peletonie.

"Wskakujcie na koło!"

Sielanka kończy się w pierwszej strefie hydro (37. kilometr). Większość kolarzy zjeżdża po wodę i nagle okazuje się, że jestem sam jak palec. No nic, trzeba gonić kolejnych zawodników. Jadę nieosłoniętym fragmentem, przez pola. Boczny wiatr nieco przeszkadza, w końcu dopadam kilku kolarzy. Niestety, za słabe tempo. Jadę więc dalej. Tracę siły. Muszę jednak znaleźć mini peleton, jazda w pojedynkę zemści się na ostatnich kilometrach.

Po kilkunastu minutach udaje się znów doskoczyć do kilku osób. Jadą - jak na mnie - mocno. Doklejam się. Kilka kilometrów nie daję zmian, muszę się zregenerować. Potem wchodzę w system. Pracujemy jak ucieczka podczas Tour de France. Nie rozmawiamy ze sobą, jedziemy koło na kole. Nasze rowery dzielą centymetry, jeden nieuważny gest, ostre hamowanie i może dojść do kraksy. Jesteśmy więc niesamowicie skupieni. Coś pięknego.

Nagle trzech kolarzy przyspiesza, jest minimalny podjazd, chcą go wziąć "na twardo". Zawodnicy będący przede mną "puszczają koło", zostajemy w tyle. Cóż, trzeba "spawać". Wyskakuję z lewej, krzyczę "wskakujcie na koło", dojeżdżam po minucie, może dwóch do tych mocniejszych, znów jesteśmy razem. Przydały się treningi w górach (Kubalonka, Salmopol, Głodówka), oj przydały.

Wyjeżdżamy w końcu na drogę w stronę Łubowa, tam będzie nawrót i zostanie ok. 45 kilometrów do Poznania. Łączymy się z inną grupą, znów jedziemy w 20-30 osób. Super. Biorę kolejny żel (na całe szczęście pamiętałem o tym, aby co godzinę dostarczyć organizmowi odpowiednią dawkę energii). Zużyte opakowanie chowam do kieszonki w koszulce, organizatorzy mogą zdyskwalifikować za zaśmiecanie drogi. I słusznie.

Gęsia skórka na rękach Jest nawrót. Rozpędzamy się znów do ok. 35 km/h i... Co się dzieje? Przecież mamy minimalnie z górki, a ciężko jest utrzymać takie tempo, nawet w grupie. No jasne, przecież wieje teraz prosto w twarz. To nie są mocne podmuchy, ale po prawie trzech godzinach jazdy wszystko przeszkadza.

Przejeżdżamy przez Kocanowo. Przy trasie dziesiątki kibiców. Jak w każdej miejscowości możemy liczyć na głośny doping. Ludzie stoją przy trasie, klaszczą, trąbią, niektórzy mają syreny strażackie. Na rękach mam gęsią skórkę. Ci jadący o wiele wolniej przybijają dzieciakom "piątki". Świetna zabawa. A ja mam kolejny dowód, że Polacy kochają kolarstwo. Tak jak podczas Tour de Pologne setki tysięcy ludzi stoi przy drogach, tak nawet amatorskie ściganie wzbudza potężne zainteresowanie.

Drugi bufet i po raz kolejny grupa przestaje istnieć. Zostaje nas ośmiu, może dziesięciu. Wskakuję na czoło, utrzymuję 30-32 km/h, nikt mnie nie wyprzedza, więc jest ok. Mija kilometr, drugi. Pokazuję łokciem, że przydałaby się zmiana. Zero efektu. Pokazuję po raz kolejny. Nic. Oglądam się za siebie. Czyżby nie było nikogo? Są, ale brakuje ochoty na zmianę. W końcu się udaje. Wyskakuje kolega z okolic Gorzowa Wielkopolskiego (na mecie zamieniliśmy kilka zdań, stąd znam miasto, z którego przyjechał). Daje mocną zmianę. Przez następne około 30 km pracujemy w trzech, raz jedziemy wolniej, raz szybciej. Reszta nie ma sił. Mijamy pojedynczych kolarzy, którzy mają problemy. Nie są w stanie do nas doskoczyć. Są totalnie bez sił. No cóż, w nogach mamy wszyscy około 100 km. Kto zaczął za mocno, teraz cierpi. Wpadamy na ulice Poznania, skończył się zjazd, teraz będzie lekko pod górkę. Nadal pracujemy tylko w trzech.

Podjazd. Wyskakuję na lewo i krzyczę: "ogień!". Jadę mocno, bardzo mocno, jak na to, że nie powinienem mieć już sił. Do mety jakieś pięć kilometrów. To jak rzut beretem. Po dwóch, trzech minutach ciężkiej pracy odwracam się za siebie. Na kole mam jednego kolarza. Reszty nie widać. Zniknęli za zakrętem. - Dasz zmianę, masz siły? - uspokajam oddech. Przytakuje głową. Mówi: spróbuję.

"Dla mnie jesteście bohaterami" Daje taką zmianę, że ledwie udaje mi się utrzymać tempo. Momentami 34 km/h! Niby płasko, ale nogi już powoli upominają się o swoje. Mijamy kolarzy, którzy nie mogą już wysiedzieć na siodełkach, wstają z rowerów, jadą zakosami. 1,5 km do mety, tym razem ja wyskakuję na czoło, mówię koledze, że pociągnę już do końca. - Super, bo ja już mam dość - odpowiada z wyraźną ulgą.

Kilometr, 500 metrów, 250 metrów, coraz bliżej. Już słychać doping na mecie, powoli dociera do mnie, że uda się ukończyć ten najtrudniejszy wyścig w mojej krótkiej przygodzie kolarskiej. Zerkam na licznik. Średnia prędkość z całego dystansu, to 31,6 km/h. Jestem zaskoczony. Patrzę jeszcze raz, nic się nie zmienia, to nadal 31,6 km/h. Wow. Wpadam na metę, dziękuję koledze dzięki, któremu tak łatwo przeszły te ostatnie kilometry, wymieniamy kilka uwag.

Wyścig miał świetną obsadę. Pojawił się nawet autobus z kolarzami Activejet Verva. Fot. Bike Challenge/Facebook
Wyścig miał świetną obsadę. Pojawił się nawet autobus z kolarzami Activejet Verva. Fot. Bike Challenge/Facebook

Dopiero teraz do nas dociera jak jest upalnie. Wjeżdżamy w strefę finishera, zespół występujący na specjalnie przygotowanej scenie akurat gra "Highway to Hell". O tak, właśnie tak. Idealne podsumowanie tych ostatnich godzin. Biorę wodę, tortillę z kurczakiem, ciasto buraczkowe i siadam w cieniu. Patrzę na licznik. 115,8 kilometra, czas: 3:39.36, średnia prędkość: 31,64 km/h. Coś pięknego. Zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy wcześniej nie przejechał 100 kilometrów w tempie powyżej 30 km/h. No, ale jazda w grupie to zupełnie inna bajka. To ogromna nagroda za godziny spędzone na treningach. Interwały, podjazdy, dłuższe wycieczki - trzy, cztery razy w tygodniu starałem się budować swoją formę. I tak od wczesnej wiosny. Opłacało się.

Ktoś powie, że zająłem odległe miejsce - 974. Mniej więcej na początku drugiej połówki stawki (1630 kolarzy zmieściło się w limicie czasowym). Ale nie o miejsce tutaj chodziło. Przez prawie cztery godziny świetnie się bawiłem, czasami ciężko pracowałem, czasami chowałem się za innych i odpoczywałem. Cały czas myślałem: czy przeskoczyć dalej, bo grupa dyktuje za słabe tempo, a może jednak zostać, bo potem braknie sił? Przekonałem się, jak ważna jest taktyka. Bez niej przejechałbym ten dystans pewnie w 4,5 godziny. O ile bym w ogóle dojechał. Bo jadąc samotnie mógłbym się całkowicie "wypompować". Mijałem takich samotnych jeźdźców po drodze.

Na mecie każdy zawodnik otrzymywał - między innymi - medal. Fot. Bike Challenge/Facebook
Na mecie każdy zawodnik otrzymywał - między innymi - medal. Fot. Bike Challenge/Facebook

- Jestem pod wielkim wrażeniem tego, co dzisiaj dokonali kolarze - ocenia Bartosz Huzarski, który przyjechał osobiście do Poznania, aby wspomagać zawodników. - Specjalnie nie używam słowa amatorzy. Dla mnie wszyscy są bohaterami. 120 kilometrów w takim upale, to niech mi każdy uwierzy wielkie wyzwanie.

Wracałem z Poznania zmęczony, ale i ogromnie zadowolony. Moje myśli nie krążyły wokół wyniku, jaki osiągnąłem. Zacząłem już po prostu planować, jak poprowadzić treningi przez kolejny rok, aby podczas Bike Challenge 2017 jeszcze poprawić swój wynik. Bo kolarstwo to ciągłe wyznaczanie nowych celów.

Za rok znów spróbuję. A Ty?

Marek Bobakowski

PS Na koniec jeszcze zapis mojego przejazdu.

Źródło artykułu:
Komentarze (0)