Czesław Lang: Myślałem, że umrę z bólu. Obronili mnie chłopi z widłami

WP SportoweFakty
WP SportoweFakty

Był w piekle, ale pokonał nieuleczalną chorobę. Kiedyś podczas Wyścigu Pokoju chłopi widłami bronili go przed trenerem. Dziś kieruje Tour de Pologne, największym sportowym wydarzeniem w Polsce. Czesław Lang po pięćdziesiątce zaczął życie na nowo.

WP SportoweFakty: Nie znam w polskim sporcie człowieka tak ciepłego i radosnego jak Czesław Lang. A jeszcze kilka lat temu był pan w piekle. "Mąż dałby sobie uciąć rękę, żeby tylko się wyleczyć" - mówiła żona. Co się działo?

- Nie dbałem o siebie. Praca, kawa, praca, stres, spotkanie na mieście. Szybko załatwić, zjeść byle co. Nabawiłem się wrzodów na żołądku, miałem boreliozę. Pewnego dnia jestem na nartach we Włoszech, leżę wieczorem i nie mogę zasnąć. Łapię się za nadgarstek, sprawdzam i czuję, że prawie nie mam tętna. Jadę do szpitala. Badania, stabilizowanie prądem. Okazuje się, że mam migotanie przedsionków.

Nie to było jednak najgorsze.

- Najgorsza była choroba Meniere'a. Lekarz powiedział, że jest nieuleczalna i trzeba nauczyć się z nią żyć. A to było piekło. Nie mogłem prowadzić samochodu, wymiotowałem, kręciło mi się w głowie. Na początku ataki zdarzały się rzadko, później właściwie codziennie. To wyklucza z życia; człowiek traci całą radość, staje pod ścianą. Masakra. Nie mógłbym tak tu z panem normalnie rozmawiać. Od razu bym się denerwował, brakowałoby mi cierpliwości. Chciałbym uciekać od ludzi.

Kiedy to się działo?

- Pięć, sześć lat temu.

Tour de Pologne w rozkwicie, szczyt kariery organizatora, a pan w takim stanie. Trudno sobie to wyobrazić.

- Trzeba było coś zrobić. Mieliśmy znajomego chorego na nowotwór, który opowiedział nam o Klinice Doktora Gersona w Meksyku. Żona na mnie naciskała, ale ja nie byłem przekonany.

Trudno się dziwić. Medycyna alternatywna ludziom Zachodu kojarzy się z bioenergoterapią, akupunkturą i różnej maści szarlatanami.

- Myślałem tak samo. A jeszcze terapia miała kosztować Bóg wie ile i mieliśmy lecieć do Ameryki. No ale ruszyliśmy. Oczekiwałem jakiegoś wielkiego instytutu i tłumu ludzi w białych fartuchach, a tam stał mały pensjonacik. Wprowadziłem się i czekałem na tę magiczną kurację.

Okazało się, że chodzi o jedzenie.

- Rano dostałem płatki, potem jakiś sok, sałatę i ziemniaka na obiad. Zero białka zwierzęcego. A później zaczęły się wykłady. Wyjaśniano nam, w jaki sposób ludzki organizm reaguje na nadmierną ilość białka, jaki ma problem z jego przyswajaniem. Zaczęło mi to otwierać oczy, poszerzyło horyzonty.

"Jesteście tu po to, żeby wzmocnić wasz układ immunologiczny" - mówiono. I wyjaśniano, że z odżywianiem jest jak z pociągiem na stacji. Są w nim wapń, żelazo, sole mineralne. Mamy jednak w organizmie za dużo soli, która zatrzymuje wodę; nasze komórki są zamknięte, nie mają możliwości odebrania ładunku. Pociąg więc trochę stoi i w końcu odjeżdża.

ZOBACZ WIDEO Lotto Ekstraklasa zapadła w zimowy sen. Kto zaskoczył, kto rozczarował?

Odstawiłem leki. Po tygodniu przeszły zawroty głowy, skończył się szum w uszach. Serce zaczęło normalnie pracować. Czułem się coraz lepiej, zrzuciłem też wagę. Zobaczyłem, że poprzez zmianę sposobu odżywania można zmienić wszystko.

W klinice nie był pan jedynym pacjentem.

- Była z nami między innymi pani z RPA, która miała nowotwór na płucach. Na początku był duży, miał około sześciu centymetrów. Kiedy wyjeżdżaliśmy doktor pokazywał nam zdjęcia, na których skurczył się do rozmiarów paznokcia. Dlaczego? Bo ten nowotwór po prostu nie dostał jedzenia! Dzięki odstawieniu białka zwierzęcego i cukru lekarze go przygłodzili, a wzmocnili żołnierzy, czyli komórki immunologiczne.

Efekt? Dziś jest pan weganinem.

- Dietę mam prawie wegańską, ale nie z ideologii. Poluję, mam skórzane buty i pasek. Po prostu jestem zakręcony na punkcie dobrego samopoczucia. Propaguję prewencję. Warto ograniczyć białko zwierzęce, a jeść więcej warzyw, pić soki. To działa.

To nie są tanie rzeczy.

- Nieprawda. Może pan pójść do sklepu ekologicznego, kupić kilogram płatków owsianych, suszone owoce, rodzynki, żurawinę, orzechy. Rano wystarczy wziąć garstkę tego i tamtego, zalać wodą, zostawić na piętnaście minut. Do tego sok z dwóch czy trzech pomarańczy. Ja po takim śniadaniu mogę śmiało wsiąść na rower i przejechać sto kilometrów!
[nextpage]Później jakiś banan, jabłko, sok z marchwi. Na obiad dwa czy trzy ugotowane ziemniaki, sałata z pomidorami; może być też zupa Hipokratesa. Podwieczorek to jakiś owoc, gruszka. A na kolację ziemniaki, cieciorka, ryż, sok. I kiedy to sobie wszystko dobrze policzyć, wcale nie wychodzi drogo. Bo też je się mniej i nie wydaje pieniędzy na mięso.

Ważna jest regularność, te pięć posiłków dziennie. I pan nie będzie głodny! Nasz organizm jest sprytny. Właśnie kiedy chodzimy głodni, zaczyna sobie odkładać tłuszcz...

Najbardziej absurdalny mit diety: nie jedz po osiemnastej.

- Dokładnie! Jak jesteś głodny, to zjedz jabłko, banana, daktyla, figę. Wystarczy. Wracając do tematu, jest taka książka Richa Rolla "Ukryta siła". Autor postanowił zmienić styl życia i poprosił o opracowanie diety wegańskiej. Po pół roku zaczął uchodzić za najsprawniejszego człowieka na świecie! Pokonał pod rząd kilka ultramaratonów. Tak książka mnie upewniła, że warto podążać podobną drogą. Dziś na rowerze czuję się tak, jakbym miał trzydzieści kilka lat.

Nie ciągnie pana do "normalnego" jedzenia? Nie wyobrażam sobie, żeby od tak zrezygnować ze smaku mięsa.

- Na początku nie było łatwo. Zmieniając system odżywiania zmieniamy też jednak naszą florę bakteryjną, która podrzuca nam do głowy smaki. Dziś cieknie mi ślinka na myśl o sałacie czy dobrym pomidorze. Kiedyś bym nawet o tym nie pomyślał! A zapach karkówki z grilla nawet mnie trochę denerwuje. Mięso przestało mi smakować. Poczułem, że to jest wybór między dobrym i złym samopoczuciem; między dobra a złą energią.

Wielu ludzi pan do tego przekonał? Prowadzi pan z żoną turnusy.

- Wielu, głównie przyjaciół. Cieszy mnie obserwowanie ludzi, którzy zaczynają się dobrze czuć. Pierwsze dni, kiedy organizm opuszczają złe toksyny, są trudne. Ale później pojawiają się energia i zdrowie. Jednemu spada cholesterol, innemu zaczyna schodzić łuszczyca. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak ważne dla nas jest jedzenie.

Powiedział pan w jednym z wywiadów: "gdybym to wiedział podczas kariery, osiągnąłbym o wiele więcej". Czytałem pana książkę i opowieści o diecie polskich kolarzy lat siedemdziesiątych momentami są szokujące.

- Na zgrupowaniach jedliśmy jajecznice, twarożki, kotlety schabowe. Mówili: "białko da wam siłę!". Kiedyś przed startem zaserwowano nam tatara. Tak zakwasiliśmy organizm, że nie mogliśmy nogami kręcić. W trakcie wyścigów mieliśmy ze sobą herbatę z miodem, kostki cukru. O odżywkach i profesjonalnym żywieniu mogliśmy pomarzyć.

Kiedy przechodziłem do zawodowego peletonu, guru byli masażyści. Oni wiedzieli wszystko: jak masować, jak się odżywiać. Korzystali z doświadczeń przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Po moim przyjeździe do Włoch tłumaczono mi, że muszę nabrać siły. I codziennie dostawałem 1,5-kilogramowy kotlet z całą michą sałaty, z ziemniakami. Po trzech tygodniach nie mogłem się ruszać.

Kiedyś podczas wyścigu zdarzyło się panu jeść brukiew.

- Byłem jeszcze dzieciakiem i na trasie dopadł mnie kryzys głodowy. Zatrzymałem się więc w polu i zjadłem tę brukiew, nic innego nie było. Bo kryzys głodowy to straszna rzecz! Robi ci się zimno, nie masz energii w mięśniach, wszystko jest spalone do zera. Widziałem kiedyś kolarza, który się zatrzymał i jadł trawę.

Książkę rozpoczął pan od opisu zdjęcia. Widzę, że wisi u pana w gabinecie. Wyścig Pokoju, etap do Karlowych Warów, pan leci na ziemę. Fatalny upadek.

- Tu, na zdjęciu, jeszcze leżę. Spadłem wówczas na prawą rękę, która wypadła mi ze stawu barkowego. Wisiała właściwie na samej skórze. Z samochodu wysiadł trener, doktor Rusin. Włożył mi kolano pod rękę i chciał wepchnąć ramię na swoje miejsce. Myślałem, że umrę z bólu! Wyrwałem mu się i zacząłem uciekać w pole. Biegłem, a za mną trener. Całe szczęście, że w polu pracowali NRD-owscy chłopi. Chowałem się za nich, a oni odganiali go widłami.

Kontuzji na tamtym etapie doznał też Stanisław Szozda. Jego kariera się zakończyła, a pana rozpoczęła na nowo.

- To prawda. Rok później wygrałem wszystko i podpisałem zawodowy kontrakt.
[nextpage]W ciągu tego roku na pewno były jednak momenty, kiedy pan myślał, żeby dać sobie z tym wszystkim spokój.

- Po upadku trafiłem do szpitala w NRD. Leżałem w koszulce, spodenkach, butach, cały poobijany. Niemcy przychodzili i oglądali mnie jak żołnierza, który opuścił pole bitwy. Operację przeszedłem już w Warszawie. Nie poszła zbyt dobrze, później spędziłem w szpitalu trzy miesiące. Przeleciał sezon. Ludzie mówili, że z tego Langa nic już nie będzie i nie ma co go do kadry brać. A ja cierpiałem. Miałem przecięty nerw, który umierał. Z bólu nie mogłem spać. Cały czas martwiłem się o moją karierę. Wreszcie przyszedł czas na rehabilitację.

Najgorszy czas. Reżim powtarzalnych, nudnych czynności.

- I niepewność, jak to się wszystko ułoży. Wreszcie wróciłem na rower. Pojawił się oczywiście stres: "co będzie, jak się znowu przewrócę?". Wreszcie podczas treningu na nartach upadłem. Okazało się, że w barku wszystko zostało na swoim miejscu. Nabierałem odwagi i udało mi się przełamać barierę.

Zamiast końca kariery był nowy początek. Medale, wywiady, wizyty w zakładach pracy...

- Takie wydarzenia uczą kolarstwa i uczą sportu. Są momenty, kiedy jesteś wysoko i jest fajnie, ale jest też czas, kiedy trzeba się podnieść.

W gabinecie ma pan więcej zdjęć.

- Wizyta u Jana Pawła II, zdjęcie z Suchoruczenkowem który pokonał mnie na igrzyskach olimpijskich, jest też kadr z wyścigu Paryż-Roubaix.

Lasek Arenberg.

- Konkretnie wyjazd z tego lasku. Widać, jaki jestem cały ubłocony, a koło na tym bruku aż się zgina. Uciekaliśmy wówczas przez dwieście kilometrów, mieliśmy prawie osiemnaście minut przewagi nad główną grupą. Do mety miałem czterdzieści czy sześćdziesiąt kilometrów i po prostu stanąłem z głodu. Rywale mnie dogonili.

"Stanąłem z głodu". To było w ogóle możliwe? W zawodowym peletonie?

- Jeśli nie byłeś kapitanem zespołu, to musiałeś sam o siebie dbać.

Paryż-Roubaix to było najtrudniejsze wyzwanie w pana karierze?

- To jest wyścig do którego startujesz z przekonaniem, że możesz się kilka razy przewrócić, coś sobie złamać. Wiesz o zimnie i niewygodzie, które na ciebie czekają. Oraz o siniakach, z którymi dotrzesz na metę. To tak, jakbyś podczas wojny miał wyjść z okopu, kiedy nad głową świszczą kule. Stając na starcie idziesz na wojnę.

Mam wrażenie, że ten wyścig to ekstremalny przykładem tego, jak bardzo kolarstwo jest sportem drużynowym. Musisz wyjść z tego okopu i własnym ciałem osłaniać lidera przed kulami.

- Dokładnie! Błoto, bruk, wiatr, opory powietrza. I praca na lidera. Idealny przykład.

W zawodowym peletonie był pan pomocnikiem. Jak cieszyć się takim sportem, pracując na sukces innych?

- Jest jak w piłce nożnej. Jeżeli podaje pan do Lewandowskiego, a on strzela gola, to pan także będzie się cieszył. Tak samo na przykład ja i Lech Piasecki na finiszu rozprowadzaliśmy Giuseppe Saronniego. Włosi mówili o nas "moto uno" i "moto due". W futbolu są bramkarze, obrońcy i pomocnicy. Nie tylko napastnicy.

Pan dorobił się nawet miejsca w nieformalnym "biurze" peletonu. Nadawał tempo, decydował o składzie ucieczek. Jak to wyglądało?

- Jechaliśmy na czele peletonu i podjeżdżali do nas kolarze. Mówili: "Cesare, za dziesięć czy dwadzieścia kilometrów jest moja rodzinna miejscowość, czeka na mnie żona, dziecko, rodzina". Pozwalaliśmy takiemu kolarzowi odjechać, ale zastrzegaliśmy, żeby potem na peleton poczekał.

Nie zawsze się słuchali. Jakie konsekwencje mogły spotkać takiego ancymona?

- Kiedy przyszło nam gonić, to "szliśmy w trupa". Peleton jechał nawet sześćdziesiąt na godzinę. Ucieczka znikała na piętnastu, dwudziestu kilometrach. Wszyscy byli umordowani i tylko patrzyli, kto zawinił. Zaczynało się buczenie, leciały na niego bułki, woda z bidonów.

Ma pan jeszcze swój pierwszy rower?

- Damka mojej mamy ciągle stoi w garażu. W biurze mam za to rower, na którym zdobyłem medal olimpijski. Jest też kilka innych.

I wciąż są w obrocie. Podobno nawet na ślub brata wpadł pan po stukilometrowej przejażdżce.

- Tak, tak. Święta, nie święta - zawsze rower. Żył tym człowiek. I ciągle żyje.

Rozmawiał Kamil Kołsut

Zobacz inne teksty z cyklu "Olimpijski spokój" -->

Komentarze (6)
siwy1
26.12.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
prawda jak zwykle lezy po srodku.
Znam ludzi ktorzy stosujac te praktyki praktycznie zostali wyleczenii , ale niestety byli tez tacy na ktorych ta medoda wcale nie dzialala......... 
avatar
Artur Ledecki
26.12.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
To prawda ja mam 57 lat , też jeszcze żyję sportem który uprawiałem za młodego 
avatar
mirek gra
26.12.2016
Zgłoś do moderacji
0
2
Odpowiedz
gowno prawda 
Marian Kaczmarek
25.12.2016
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
Ten kolarz, który wygrał z Czesławem Langiem na Olimpiadzie nazywał się Siergiej Suchoruczenkow !!!