Janusz Sidło. Historia pewnego oszczepu

WP SportoweFakty
WP SportoweFakty

Janusz Sidło był najwybitniejszym oszczepnikiem lat 50. i 60. Jako pierwszy Europejczyk rzucił za granicę osiemdziesięciu metrów. Miał zdobyć olimpijskie złoto i pobić rekord świata, ale kilka dni przed startem skręcił kostkę, biegnąc do autobusu.

W tym artykule dowiesz się o:

W 1956 roku Sidło jechał do Melbourne jako murowany kandydat do złota. Kilka miesięcy wcześniej Polak pobił rekord globu (83,66 metra), przez blisko trzy lata nie pokonał go żaden zagraniczny rywal. Zachwycał się nim cały świat, za granicą nazywano go oszczepnikiem wszech czasów. Walkę mógł z nim nawiązać tylko jeden człowiek - Egil Danielsen.

Medal na lekach

Los nie stał wówczas po stronie Sidły. Nasz zawodnik kilka dni przed konkursem biegł do autobusu tak nieszczęśliwie, że skręcił kostkę. Pojawił się obrzęk, ból paraliżował. Lekarz zaczął kurację, do zawodów faworyt przystąpił po serii zastrzyków. Mówił później, że czuł się jak kaleka.

Dwa pierwsze rzuty były nieudane, trzeci przyniósł rekord olimpijski (79,98 metra). To miała być złota próba. Wynik Polaka mógł pobić tylko Danielsen, ale rywalizację zaczął słabo. Do ścisłego finału awansował rzutem na taśmę, siódmego zawodnika wyprzedzając o dwanaście centymetrów. W czwartej kolejce wypalił jednak jak z armaty.

To był dzień, w którym szyki oszczepnikom mieszał wiatr. A kiedy Norweg przystąpił do swojej próby, natura nagle ucichła. - Patrzyłem, jak piękną parabolą oszczep spadał na ziemię i wtedy powtórnie zerwał się wiatr, który niczym niewidzialna ręka uchwycił bezwładny już metal i przeniósł go kilka metrów dalej - opowiadał później Sidło. - Byłem zachwycony. Nie widziałem nigdy potem tak pięknego lotu.

ZOBACZ WIDEO Sonda SPORT.TVP.PL: co piłkarze Legii zapamiętają z Ligi Mistrzów? (źródło: TVP SA)

{"id":"","title":""}

85,71 metra to był rzut poza granicę wyobraźni. Polak podbiegł do rywala, wyściskał go i gratulował. Później podjął jeszcze rękawicę, ale Danielsena nie był w stanie pokonać. Sidło został wicemistrzem olimpijskim, a Norweg stanął na szczycie świata.

Siła mitu

Starcie Sidły i Danielsena obrosło legendą. Norweg podobno wykonał "złoty" rzut... pożyczonym oszczepem.

Według archiwów Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, zwycięski sprzęt miał mu przekazać brązowy medalista tamtego konkursu Rosjanin Wiktor Cybulenko. Ta to była jednak propagandowa historyjka. Zdementował ją Wojciech Zabłocki, który pod koniec lat dziewięćdziesiątych spotkał się z Danielsonem. A ten przyznał, że oszczep przekazał mu Polak.

- Wszyscy używaliśmy wówczas drewnianego sprzętu. A Sidło miał oszczep stalowy, produkcji szwedzkiej. I zapytał mnie: "Dlaczego nie spróbujesz moim?". Wziąłem więc go i zacząłem przygotowywać się do rzutu - relacjonował Norweg. - Po chwili podszedł do mnie Francuz Michel Macquet, który poczęstował mnie kawą. Nigdy wcześniej jej nie piłem. Po filiżance byłem niemal w szoku; moje serce zaczęło bić naprawdę mocno. Wreszcie przyszedł czas na rzut.

W 2007 roku odkrycie Zabłockiego zakwestionował Ture Wildlund. Szwedzki historyk podniósł, że według przepisów IAAF sprzęt podczas zawodów uczestnikom dostarczają organizatorzy. Nikt nie mógł mieć na stadionie "własnego oszczepu".

Wildlund zacytował też fragment biografii Danielsona: - Sidło oraz Cybulenko swoje najdłuższe rzuty oddali szwedzkimi, metalowymi oszczepami. Uznałem więc, że ten sprzęt daje przewagę w tamtych okolicznościach. Rzucałem zaraz po Cybulence. Nie miałem czasu sam pobrać oszczepu, więc przyniósł mi go Pakistańczyk Muhhamad Navaz.

Szwed zauważył też, że Zabłocki w swoim tekście przyznał, iż Danielson słabo posługiwał się językiem angielskim. To mogło być przyczyną mitotwórczej relacji. Według Wildlunda w Melbourne nikt nikomu oszczepu nie pożyczał.
[nextpage]Pechowa "trzynastka"

Faktem pozostaje, że Sidło przywiózł z Antypodów srebro. A w kolejnych latach nie obniżył lotów. Zdobywał medale i bił rekordy. Amerykański magazyn "Track&Field News" cztery razy z rzędu uznał go najlepszym oszczepnikiem roku (później ten sam periodyk przyznał Polakowi tytuł atlety wszech czasów).

Był kapitanem Wunderteamu i sportowym ulubieńcem kraju. Jerzy Suszko pisał, że na świecie popularnością można go było porównywać z Jessem Owensem i Emilem Zatopkiem.

Do Rzymu (1960) Polak jechał, marząc o złocie. W eliminacjach rzucił 85,14 metra, a Włosi pisali, że "zmiażdżył rywali". - Byłem pewny zwycięstwa - przyznawał później. W dniu konkursu nie zauważył jednak, że ze startu wycofał się Norweg Terje Pederson i liczba uczestników spadła z trzynastu do dwunastu. A on, zamiast drugi, miał startować jako pierwszy.

Ruszył na rozbieg z marszu, niedogrzany. Pierwszy rzut miał zapewnić mu złoto, a dał nadzieję rywalom. - Zacząłem się denerwować. Czułem się jak prymus, który nagle zapomina prostego wzoru matematycznego - wspominał. Był jak nie on i nie awansował do ścisłego finału. - Patrzyłem, jak Zbyszek Radziwonowicz i Szwed Fredriksen rzucają dalej ode mnie. Patrzyłem niewidzącymi oczami. Tylko ósme miejsce. Pakowałem przedwcześnie rzeczy i chciałem być jak najdalej od wszystkich.

Zabójcza presja

Nie pierwszy raz przegrał z nerwami. Presja przygięła go do ziemi już na początku kariery, kiedy jako żółtodziób jechał na IO do Helsinek (1952). Mógł postraszyć najlepszych, a zawody skończył na półfinale. 62,16 metra. Podczas treningów już wówczas rzucał siedem metrów dalej.

Po niepowodzeniu w Rzymie dopadł go kryzys. Zaczął przybierać na wadze, odpuszczał treningi. Wreszcie został wykluczony z kadry. To był sygnał, impuls, przełom. Wrócił do gry. Pojechał na kolejne IO do Tokio. Już w pierwszej kolejce jego oszczep przekroczył osiemdziesiąt metrów, ale rywale byli lepsi. Skończyło się na czwartym miejscu.

W 1972 roku walczył jeszcze o wyjazd do Monachium, ale przegrał krajowe kwalifikacje. Kilkanaście miesięcy później zakończył karierę.

Być jak Dumbadze

Do lekkiej atletyki zabrał się jako piętnastolatek. Próbował wszystkiego, ale najbliżej mu było do dysku. Chciał być jak rosyjska rekordzistka świata Nina Dumbadze, którą zobaczył podczas zawodów w Chorzowie. Los miał jednak dla niego inny plan.

Po nieudanych zawodach dyskoboli Sidło pobiegł na konkurs oszczepników i zwyciężył. Miał do tego dryg. Wystarczył miesiąc, by pobił rekord Polski juniorów; kilka dni później dostał powołanie do kadry na mecz z Rumunią.

Wygryzł z drużyny Zygmunta Szelesta, który później został jego trenerem. W koszulce z orzełkiem zadebiutował na powojennych gruzach stolicy. To były złe miłego początki, bo zajął ostatnie miejsce.

Miał naturalny talent. W wieku szesnastu lat potrafił już posłać oszczep poza granicę pięćdziesięciu metrów. - Biega swobodnie, żadnego bocznego odchylenia. Żadnego skrętu tułowiem. Stopy stale skierowane do przodu, oszczep odprowadza nad ramieniem, odchyla tułów do tyłu, napina ciało jak łuk i ciach wprost przed siebie. Oszczep leci, aż przyjemnie patrzeć. Nigdy nikogo tak rzucającego w życiu nie widziałem - mówił o nim trener Witold Gerutto.

Sidło pięć razy startował na igrzyskach olimpijskich, dwa razy był mistrzem Europy, czternaście razy sięgał po mistrzostwo Polski w oszczepie i dwukrotnie w... rzucie granatem.

Mówili o nim "Łokietek" i "Gruby". Władysław Komar pół żartem pół serio opowiadał, że był typem konfliktowym, a wszyscy kochali się w jego żonie Ewie. Córce, która urodziła się w roku rzymskich igrzysk olimpijskich, dał na imię Roma.

Po zakończeniu kariery Sidło został działaczem; pracował w Polskim Związku Lekkiej Atletyki oraz na Akademii Wychowania Fizycznego. Zmarł 2 sierpnia 1993 roku w Warszawie.

Kamil Kołsut

Zobacz inne teksty z cyklu "Olimpijski spokój" -->

Pisząc tekst, korzystałem ze "Wspomnień olimpijskich" Jana Lisa i Bogdana Tuszyńskiego, "Alfabetu Władysława Komara" Jana Otałęgi i Ireneusza Pawlika, reportażu "Lot drapaka" Jerzego Suszki ("Poczet polskich olimpijczyków 1924-1984) oraz książki tegoż autora "Cudowna drużyna królowej sportu".

Źródło artykułu: