Mateusz Stępień: Co działo się w ostatnim czasie z Marcinem Karczyńskim? Żadnej informacji o nowym teamie, brak startów w zawodach.
Marcin Karczyński: Obecnie jestem bez klubu, a na dodatek pierwsza część sezonu była dla mnie stracona. W kwietniu miałem anginę, która później "przerzuciła" się na zapalenie stawów oraz węzłów chłonnych. Trzy tygodnie byłem wyłączony z treningu.
Próbował pan zmienić w tym czasie swoją klubową sytuację? Brak treningów zapewne nie wypływa dobrze na formę
- Jeśli chodzi o treningi, to odbywają się one regularnie. Do dalszej części sezonu przygotowuję się indywidualnie, bo przede mną przecież mistrzostwa Europy i Świata. Nie ukrywam, że moim celem jest w obu tych przypadkach jest drużyna.
Jak wyglądają przygotowania?
- W tym roku nieco zmieniłem ich taktykę. Głównie skróciłem czas treningu, ale za to położyłem większy nacisk na intensywność. Mam już opracowaną bazę treningową, teraz ją realizuje. Wszystko podyktowane było moim ostatnim urazem pleców.
Po raz kolejny choroba przeszkodziła panu w odpowiednim przygotowaniu się do sezonu. Podobnie było w 2005 roku, kiedy to w ciągu zaledwie jednego miesiąca trzy razy chorował pan na grypę, później nastąpiła angina, a na końcu problemy z migdałkami i kręgosłupem.
- Faktem jest, że po wycięciu migdałków z moim zdrowiem było lepiej. Od tamtego czasu jakoś specjalnie mocno nie chorowałem. Teraz anginę złapałem trochę na własne życzenie. Nie wyszły mi na dobre treningi w marcu i kwietniu. Wtedy pogada jest najgorsza, a po nieprzepracowanym okresie zimowym, kiedy siedziałem w domu, nie uczestniczyłem w żadnym zgrupowaniu, musiało się to odbić na zdrowiu.
Jeszcze w zeszłym roku jeździł pan w grupie Halls - zespole profesjonalnym, odnoszącym sukcesy na arenach międzynarodowych. Nie żal trochę tak szybko zakończonej przygody z tym teamem?
- Na pewno żal. Kolarstwo jest jednak taką dyscypliną, że podobnie jak w życiu - raz jest lepiej, raz gorzej. Liczę, że w przyszłości wszystko się ustabilizuje, i będzie już wszystko dobrze.
Niewiele jednak wskazywało na to, że grupa Halls tak szybko przestanie funkcjonować. Kadra Polski, to byliście przecież Wy plus Marek Galiński.
- Trudno tak pokrótce wytłumaczyć dlaczego to wszystko tak się potoczyło. Jak wcześniej wspomniałem, naprawdę wielka szkoda. Odnosiliśmy sukcesy, mieliśmy swoje cele, chcieliśmy je wspólnie realizować. Niestety nie wyszło.
Brał pan pod uwagę dalszą współpracę z trenerem Andrzejem Piątkiem, bądź też grupą Marka Galińskiego?
- Trener Piątek ma obecnie pod sobą CCC Polkowice, grupę kobiecą, więc to odpadało. A jeśli chodzi o drugą z opcji, to nie wszyscy przecież mogą jeździć u Marka (śmiech).
Można powiedzieć, że po rozwiązaniu grupy Halls, w polskim kolarstwie górskim zamknęła się pewna era?
- Do końca tak bym tego nie określił. Być może w najbliższej przyszłości, kiedy znajdzie się sponsor, stworzona zostanie nowa, silna ekipa. Może właśnie nie będzie tak źle, jak niektórzy teraz przewidują.
Wiem, że pana sportowym wzorem do naśladowania jest Lance Armstrong, który powrócił do kolarstwa i teraz bierze udział w Giro d’Italia. Pan również ma obecnie przerwę od startów, choć wiadomo - nie tak długą. Z pana strony możemy spodziewać się podobnego powrotu, od razu na wysoki poziom?
- Giro oczywiście oglądam i przyznam, że trochę szkoda, że Lance na jednym z ostatnich etapów odpuścił. Zapewne jednak pokaże na co go stać. Może już na Tour de France, bo z tego co można zauważyć, czy usłyszeć, tam też ma zamiar pojechać. A ja? Mam nadzieję, że wraz z drużyną uda nam się wywalczyć medal na mistrzostwach, o których wcześniej wspomniałem. Jakbym w to nie wierzył, nie mówiłbym o tym.
A odnośnie do drużyny, jak reaguje pan na opinię o sobie, jako o specjaliście właśnie od wyścigów sztafet?
- Miło usłyszeć, gdy ktoś tak o mnie sądzi, docenia wtedy ciężką pracę. W wyścigu drużynowym biorą udział najlepsi, tak więc uzyskać dobry wynik, wywalczyć medal, to wielki powód do zadowolenia. Spotkałem się jednak z głosami, które to podważały. Nie wszystkich sukces drużynowy w pełni satysfakcjonuje. Moim zdaniem jest to spowodowane zazdrością, bo przecież wygrać z najlepszymi, i stać później obok nich na podium, to naprawdę świetna sprawa.
Przyzna pan jednak, że sukces indywidualny smakuje bardziej
- Owszem, ale w tym największym wydaniu, czyli gdy już po wszystkim stoi się na "pudle". Jeśli jest to dalsza lokata, w pierwszej, czy drugiej dziesiątce, można czuć niedosyt.
To może taki sukces podczas Igrzysk Olimpijskich w Londynie w 2012 roku?
- Odbędą się za trzy lata, ja będę miał wtedy 34, więc są jak najbardziej realne. Zapewne gdybym coś takiego powiedział jeszcze pięć lat temu, większość by się z tego śmiała. Jednak patrząc teraz na wiek kolarzy, w których odnoszą sukcesy, to właśnie taki dojrzały, czyli 34-35, jest bardzo dobrym na uzyskiwanie wysokich lokat.
Będzie można zobaczyć pana jeszcze w tegorocznych edycjach, czy to Lang Team Grand Prix MTB, czy maratonie Skandii?
- Trudno to dokładnie sprecyzować. Na pewno wystąpię w mistrzostwach Polski. To jest na chwilę obecną dla mnie impreza priorytetowa, bo ostatni triumf wywalczyłem dość dawno, i trzeba to zmienić (śmiech). Jeśli chodzi o Grand Prix, to nie skupiam się na nim jakoś szczególnie. Zająć czołową lokatę w jednej, bądź dwóch edycjach, co nie przełoży się później na dobry wynik w klasyfikacji generalnej, biorąc pod uwagę, że takową wygrywałem już dwa razy (w 2003 i 2004 - przyp.red), nie jest dla mnie najważniejsze. Zdecydowanie lepsze będzie solidne przygotowanie się do mistrzostw kraju.
A w najbliższym czasie ma pan zaplanowane jakieś starty?
- 14 czerwca organizuje w Sanoku wyścig. Będzie to już jego czwarta edycja. Tam na pewno więc wystartuje.
Takie wyścigi, jak chociażby ten organizowany przez pana, czy też w miniony weekend - Maję Włoszczowską, które firmowane są nazwiskami sławnych, polskich kolarzy, mają w domyśle zapewne też rozpowszechniać kolarstwo górskie w Polsce
- Dokładnie. Właśnie do tego celu próbujemy dążyć - aby coraz więcej ludzi zachęcić do jeżdżenia na rowerze. Ja pochodzę z Sanoka, i niestety, tam kolarstwo jest trochę zaniedbane, żeby nie powiedzieć ubogie. Dlatego staram się propagować je na wszelki możliwy sposób. Założyłem też klub - MTB MOSiR Sanok, który po części jest oparty o miasto, działa na zasadzie stowarzyszenia. Miejmy nadzieję, że również i to przyniesie zamierzony efekt.
Po raz 14 z kolei, w tym roku odbywa się Grand Prix MTB. Cykl wyścigów z uznaną marką, stojących na dobrym, wysokim poziomie. Nie jest jednak tak, że takich zawodów jest u nas wciąż zbyt mało?
- Tak, ale ja bym z tego powodu nie robił tragedii. Najważniejsze, że są, i to właśnie dzięki nim w przeważającej mierze osiągamy dobre rezultaty. W niektórych krajach rozgrywane są na zdecydowanie gorszym poziomie, a wtedy wiadomo, o ewentualny sukces zdecydowany trudniej. Nie mówmy więc, że w polskim kolarstwie jest źle. Zawsze przecież mogło być przecież gorzej. Należy mieć nadzieję, że sytuacja ta, tylko się poprawi.
Przewiduje pan w najbliższym czasie jakieś zmiany w tej kwestii?
- Wszystko zależy od spraw finansowych, od sponsorów. Ja łącze starty MTB z maratonami. Jest to co prawda większy dystans, jednak wszystko inne polega na tym samym. A takich wyścigów trochę mamy - Mazovia, Skandia, Bike Maraton, czy Powerade MTB Marathon. Nawet mimo ogólnoświatowego kryzysu są organizowane, stratuje w nich dużo uczestników. Wystarczy wybrać tych najlepszych, opracować im dokładny plan i dobrze poprowadzić. Jeździć później z nimi na zawody, niekoniecznie już tylko po Polsce, a chociażby do Niemiec, Szwajcarii.
Stopniowe podnoszenie trudności, i być może później zawody Pucharu Świata?
- Puchar Świata, to nieco później. Ale przykładem takiego systemu są chociażby Czesi. Na początku przyjeżdżali do nas, tutaj się uczyli, podnosili swoje kwalifikacje. Teraz jeżdżą po świecie, a ich kolarstwo jest coraz mocniejsze