Nigdy bym w to nie uwierzył - wywiad z Kamilem Chanasem, obrońcą Anwilu Włocławek

Niechciany w PGE Turowie Zgorzelec, z otwartymi rękoma został przyjęty we włocławskim Anwilu. Kamil Chanas nieco ponad tydzień temu podpisał kontrakt z drużyną prowadzoną przez trenera Igora Griszczuka. O przenosinach na Kujawy, a także o tym jak to jest grać dla Anwilu będąc jednocześnie fanem Śląska Wrocław, koszykarz opowiedział specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl.

Michał Fałkowski: Nie chcę pytać o to jak się czuje kibic Śląska w Anwilu, bo o to pytali cię już wszyscy, ale jednak nie ominiemy tego wątku. Cofnijmy się zatem do roku 1999. Pamiętasz co robiłeś 13 maja tamtego roku?

Kamil Chanas: Dziewięćdziesiąty dziewiąty rok i do tego jeszcze 13 maja... Hm... Miałem wówczas czternaście lat... Połowa maja... No tak, wszystko się zgadza (śmiech). Byłem wówczas na finale Śląsk Wrocław - Anwil Włocławek w Hali Ludowej, a jeśli nie byłem to na pewno oglądałem w telewizji, więc śledziłem wszystko na bieżąco.

Dokładnie chodzi o siódmy mecz finałowy, zakończony zwycięstwem Śląska i zdobyciem Mistrzostwa Polski wynikiem 4-3...

- No tak, tak. Śląsk oczywiście wtedy wygrał a ja cieszyłem się bardzo, bo w końcu stamtąd pochodzę, tam się urodziłem. Jak cały Wrocław, tak i jak żyłem tamtymi meczami, tamtą rywalizacją i walką o mistrzostwo. Wtedy jeszcze nawet nie wiedziałem, że kiedyś w przyszłości będę zawodowo grał w koszykówkę.

Jaka byłaby twoja reakcja, gdyby ktoś ci wówczas powiedział, że za dziesięć lat twojego ukochanego klubu nie będzie na koszykarskiej mapie Polski, a ty będziesz występował na parkietach PLK w koszulce Anwilu Włocławek...

- Szczerze mówiąc, nigdy bym nie uwierzył, że Śląsk może kiedyś przestać istnieć. Kiedy dowiedzieliśmy się rok temu, że zostanie ogłoszona upadłość, był to dla nas prawdziwy szok. Nie da się ukryć, że jestem związany bardzo mocno ze Śląskiem, praktycznie całe życie spędziłem we Wrocławiu i uważam, że jest to bardzo przykra sytuacja. Zarówno dla samego Wrocławia, jak i dla koszykówki w Polsce. Gdzie bym nie był, wszyscy się pytają: co z tym Śląskiem, kiedy będzie z powrotem? Wszyscy myśleliśmy, że reaktywacja uda się w tym roku, ale niestety... Co do drugiej części pytania o Anwil: również na pewno bym w to nie uwierzył, tym bardziej, że nie wiedziałem jak się potoczą moje losy i czy w ogóle będę grał w koszykówkę.

A gdy dodamy do tego fakt, iż obecnym twoim trenerem jest legenda włocławskiego basketu, Igor Griszczuk, całkowicie dopełni się sytuacja, która nie byłaby do wyobrażenia kilka lat temu...

- No tak, trener to legenda koszykówki we Włocławku i m.in. właśnie dzięki niemu tamtym spotkaniom towarzyszyła specjalna otoczka. Jak tutaj przyszedłem trochę pożartowaliśmy na ten temat i ogólnie mam z trenerem bardzo dobre relacje.

Z czym kojarzy ci się Anwil z tamtych lat?

- Ze "świętą wojną", z bardzo zaciętymi meczami. Z finałami, o których we Wrocławiu wszyscy mówili: trzeba to wygrać, musimy to wygrać (śmiech).

Przyjeżdżając do Włocławka w barwach Śląska w latach 2003/2005, traktowałeś jakoś specjalnie tamte pojedynki?

- Oczywiście. Już będąc małym chłopcem, obserwowało się te mecze i chciało się w nich grać, bo były najciekawsze, a naprzeciw siebie stawały świetne drużyny, świetni zawodnicy. Chcę jednak zauważyć, że nigdy nie było z mojej strony jakiejś nienawiści do Anwilu, jako do przeciwnika. Tamte mecze traktowałem specjalnie, ale bez negatywnych emocji, po prostu jako kontynuacja rywalizacji z lat wcześniejszych.

Nie masz wrażenia, że wraz z upadłością Śląska, polska koszykówka straciła coś, czego nie da się już odzyskać, mam na myśli mecze pomiędzy Anwilem a wrocławską ekipą. Jest co prawda Prokom, jest Turów, ale chyba nie ma już takiego smaczku...

- Bez dwóch zdań. Brak Śląska to wielka strata, ale przede wszystkim nie ma już tych zawodników, którzy wtedy grali. Mam na myśli Tomczyka, Zielińskiego, trenera Griszczuka i wielu, wielu innych koszykarzy, tak naprawdę wokół których kręciła się ta cała otoczka "świętej wojny". Jak ja wchodziłem do juniorskiej, czy potem do seniorskiej koszykówki, to wszystko to się powoli kończyło.

Twojemu transferowi we Włocławku nie towarzyszyły jakieś specjalne emocje, a publiczność w Hali Mistrzów przyjęła cię normalnie. Spodziewałeś się czegoś innego?

- Nie będę ukrywał, że lekko się stresowałem, w końcu wielokrotnie przyjeżdżałem tutaj na mecze w barwach Śląska, ale myślę, że jeśli będę dobrze grał to nikt nie będzie miał problemu z tym, że jestem z Wrocławia. Na pewno będę starał się tak mocno, jak w każdym dotychczasowym klubie.

Możesz zdradzić rąbka tajemnicy jak to było z twoim przejściem do Anwilu? Pojawiły się głosy, że w grę wchodziła jeszcze kwestia wypożyczenia ze Śląska...

- Szczerze mówiąc, ja się tym w ogóle nie zajmowałem. Bardzo chciałem zmienić drużynę, ale nad całą papierkową robotą, której rzeczywiście było sporo, czuwał ktoś inny. Parę problemów właśnie czysto formalnych trzeba było załatwić, ale cieszę się, że wszystko się ułożyło i mam szansę grać.

Tylko Anwil wchodził w grę?

- Tak, właściwie propozycja z Włocławka była jedyną, więc i ja długo się nie zastanawiałem, a właściwie w ogóle nie rozważałem jej tylko od razu podjąłem decyzję.

Podpisałeś kontrakt z Turowem Zgorzelec już po transferze trenera Sasy Obradovicia do tego klubu. Innymi słowy, szkoleniowiec musiał cię zaaprobować, tymczasem w meczach sparingowych zostałeś odsunięty na boczny tor...

- Rzeczywiście, myślałem, że będę ważnym graczem rotacji, tymczasem okazało się, iż nie mogę liczyć na wiele minut na parkiecie. Nie wyszedłem na parkiet m.in. podczas Pucharu Kasztelana tutaj we Włocławku. Oczywiście, skoro trener Obradović uznał, że tak jest najlepiej dla zespołu, mi nie pozostawało nic innego jak tą decyzję uszanować, lecz z drugiej strony, w tym wieku nie chcę siedzieć na ławce. Chcę grać i się rozwijać, żeby wrócić do formy, którą prezentowałem przed kontuzją.

Twój debiut w Anwilu miał miejsce w dość niecodziennych okolicznościach. W meczu z Treflem za pięć fauli zejść z parkietu musiał Andrzej Pluta, więc pojawiłeś się więc na placu gry na ostatnią minutę i rzucając punkty, ustanowiłeś końcowy wynik.

- No fajnie to wszystko wyszło (śmiech). Najważniejsze, że wygraliśmy mecz, ale też cieszyłem się z tych punktów. To wszystko działo się jakoś tak szybko. Piąty faul Andrzeja, sygnał trenera Griszczuka, że muszę wejść na parkiet na ostatnią minutę, kiedy wynik jest na styku oraz jego słowa, żebym się niczym nie denerwował. I nagle rzucam punkty, a reszta kolegów zespołu podbiega z gratulacjami. W ogóle to cały mój transfer odbywał się w pośpiechu, przecież do Włocławka przyjechałem dopiero w nocy w dniu meczu.

Meczem w Poznaniu pokazałeś, że można na ciebie liczyć w zdecydowanie większym wymiarze czasowym.

- Zgadza się, przeciwko PBG Basketowi zagrałem dłużej, gdyż zdążyłem poznać zagrywki i mogłem poruszać się na parkiecie swobodnie. Pomogłem w rotacji Polaków i mam nadzieję, że to dobry prognostyk na przyszłość, bo ciężko jest grać trójką polskich koszykarzy przez cały sezon. Co do samego meczu… Kiedyś grałem już w spotkaniu z dwiema dogrywkami, w Pucharze ULEB przeciwko Benfice Lizbona i też było wesoło (śmiech). Pojedynek sprzed tygodnia okazał się jednak bardziej emocjonujący, bo prowadzenie zmieniało się praktycznie w każdej akcji i musieliśmy cały czas być maksymalnie skoncentrowani.

Po mało obiecującym okresie przygotowawczym w wykonaniu Anwilu, teraz drużyna bardzo zaskakuje na plus. Śledziłeś wyniki drużyny jeszcze przed transferem do Włocławka?

- Owszem, byłem na bieżąco, zresztą zawsze staram się trzymać rękę na pulsie, jeśli chodzi i występy wszystkich drużyn z ligi. Cóż, żaden turniej przedsezonowy czy mecz sparingowy nie odzwierciedli w pełni możliwości drużyny i tego, jak będzie radzić sobie w rozgrywkach. Jest tutaj bardzo ciekawy skład, poparty ciężką pracą na treningach i możemy spokojnie walczyć o czołowe miejsca w tabeli. Najpierw koncentrujemy się by do play-off przystąpić z jak najlepszej lokaty, a potem będziemy martwić się co dalej. Myślę, że stać nas na bardzo dużo.

W sobotę mecz ze Sportino Inowrocław, który po trzech porażkach znalazł się w bardzo trudnym położeniu i można powiedzieć, że walczy o życie...

- I chociażby dlatego nie będzie to łatwy mecz. Ponadto są to derby regionu, które z tego co kiedyś czytałem i słyszałem, cieszą się dużym zainteresowaniem. Myślę, że musimy iść za ciosem i wygrać to spotkanie, jak i również następne. Terminarz mamy ułożony w dość sprzyjający sposób, więc musimy to wykorzystać.

W jakim elemencie lub jacy zawodnicy Sportino mogą sprawić wam najwięcej problemów?

- Na pewno wielki wpływ na drużynę mają Amerykanie, którzy oddają znaczą część rzutów, a także kreują grę. Silnym punktem powinni być także wysocy, jedni z najwyższych w lidze środkowi (Rafał Bigus i Sani Ibrahim - przyp. M.F.), a także pozostali Polacy. Ciężko przygotowujemy się jednak do tego meczu i myślę, że trener Griszczuk z pewnością coś wymyśli by pokonać przeciwnika. Zresztą, to nie my mamy się obawiać tego spotkania, a oni.

Spinając klamrą naszą rozmowę zapytam tak - ze Śląskiem wywalczyłeś dwa medale brązowe i jeden srebrny. We Włocławku wszyscy kibice wierzą, że zespół co najmniej powtórzy osiągnięcie z poprzedniego sezonu, czyli zdobędzie brązowy medal. Jaka byłaby wartość tego, czy innego medalu zdobytego z Anwilem na tle krążków wywalczonych ze Śląskiem?

- (chwila milczenia) Na pewno byłby to dla mnie kolejny wielki sukces w mojej karierze. Urodziłem się we Wrocławiu, więc każdy medal wywalczony ze Śląskiem ma dla mnie wartość sentymentalną, ale gdybym na swojej półce mógł dołożyć krążek zdobyty z Anwilem, byłby to dla mnie jeszcze jeden sukces, z którego bardzo bym się cieszył, tak jak cieszę się z możliwości gry w Anwilu. Medal w tym sezonie to jeszcze odległa droga. Stać nas na co najmniej brąz, choć wierzę, że możemy grać w finale i bić się z drugim najlepszym zespołem ligi o złoto.

Komentarze (0)