Praca trenera jest bardzo niewdzięczna. Nie może on wejść na parkiet, a pomimo tego w dużym stopniu odpowiedzialność za wyniki spoczywa na nim. Nie da się jednak ukryć, że fachowców w tej dziedzinie w polskiej ekstralidze, brakuje. W poprzednim sezonie znakomicie swoją pracę wykonywał Sebastian Machowski, który potrafił z grupki przeciętnych, nie tak drogich zawodników, zrobić niesamowicie silny kolektyw. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - to motto było nieodłącznym elementem ekipy "Czarodziei z Wydm" w rozgrywkach 2008/09. Zwieńczeniem wspaniałej postawy kołobrzeżan było zdobycie Pucharu Polski, i zostawienie w pokonanym polu Asseco Prokomu - wówczas jeszcze - Sopot.
Mistrzowie Polski od lat borykają się z największym z możliwych problemów. Jakim? Brak prawdziwego szkoleniowca, z krwi i kości. Trenera, który miałby plan, i potrafiłby go przekazać. Dowódcy, który znakomicie reagowałby na wydarzenia na parkiecie. Niestety zamiast tego obserwujemy już od dawien dawna mizerię. Wystarcza ona co prawda na nasze rodzime rozgrywki, ale te z roku na rok stoją na coraz niższym poziomie. Właśnie dlatego Prokom radzi sobie w PLK z powodzeniem.
Obserwując ostatnie poczynania naszego rodzynka w Eurolidze, mam wrażenie, że zamiast się rozwijać, i dumnie kroczyć naprzód, to się cofamy. Trener Tomas Pacesas jedyne co robi podczas pojedynków z najlepszymi klubami na Starym Kontynencie, to irytuje się bezradnością swoich podopiecznych. Wszak trudno się dziwić, skoro gracze Asseco Prokomu wydają się grać bez najmniejszego pomysłu. Indywidualne popisy Qyntela Woodsa czy Davida Logana powinny być uzupełnieniem taktyki, nie zaś główną bronią.
Logan świetnie funkcjonował w machinie zwanej PGE Turów Zgorzelec, ale od momentu jego przejścia do trójmiejskiego teamu, widzimy jedynie szalonego jeźdźca bez głowy. W dodatku trudno powiedzieć, że ostatnie mistrzostwo Polski zdobył Prokom, bo bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że złoty medal wywalczył Woods, a reszta mu tylko asystowała.
Odpowiedzialnością, za słabe wyniki, należy obarczyć nikogo innego jak Litwina, dowodzącego całym teamem. W czasie spotkanie nie ma widać nawet najmniejszego powiewu wprowadzania konkretnej myśli trenerskiej. Nie ma akcji kombinacyjnych, dobrego wykorzystania, bądź co bądź, niezłych podkoszowych. Cierpi na tym Ronnie Burrell, który jako jedyny walczy. Nie istnieje również defensywa - rywale z łatwością przedzierają się przez "szyki" obronne gdynian.
Nam, obserwatorom, nie pozostaje nic innego, jak zachwycanie się idealnym marazmem. Delektowanie się kolejnymi porażkami, które tylko pogłębią kryzys w polskim baskecie. Cieszenie się, z każdego trafionego rzutu. Za sukces będzie można uznać wpadkę jedynie 5 punktami. Za świetny wynik przegraną "tylko" 10 oczkami. Za dobry rezultat, ustąpienie rywalowi "zaledwie" 15 punktami. Klęską nazwiemy dopiero przegraną różnicą co najmniej 50 punktów. Wówczas doczekamy się zmian. Cała wina spadnie na kilku koszykarzy, a osoba, która powinna przyznać się do swego błędu, nadal będzie kontynuować wspaniałomyślny minimalizm.
Do tej pory kolejne trofea to właściwie zasługa samych zawodników. Rodzi się więc pytanie: Czy doczekamy się w najlepszej polskiej drużynie, trenera, który zasłuży na miano mistrza?