W grudniu zmarł Janusz Gortat, były pięściarz, dwukrotny medalista olimpijski, ojciec Marcina. Media obiegło zdjęcie, na którym była gwiazda NBA żegna tatę.
Zobacz cały wywiad z Marcinem Gortatem w magazynie "Życie po życiu"
- Media czy hejterzy zbudują wokół tego swoją narrację, ale ja przede wszystkim jestem wdzięczny Robertowi [brat Marcina - przyp. red.], który zadzwonił do mnie i poinformował, że tata jest w bardzo złym stanie i natychmiast muszę przyjechać. Pojechałem, spotkałem się z Robertem, porozmawialiśmy, potem pojechałem do taty. Z nim widziałem się dwa razy. Myślę, że mnie rozpoznał, choć tuż przed końcem życia był w bardzo złym stanie. Spędziliśmy trochę czasu razem, potem przyjechała do nas żona. Parę tygodni później tata zmarł - relacjonuje po raz pierwszy po śmierci taty Marcin Gortat.
Były koszykarz reprezentacji Polski przyznaje, że był moment, kiedy chciał spotkać się z tatą i wyjaśnić nieporozumienia. - Na koniec dnia to mój ojciec, który dał mi życie, powołał mnie do niego. Był moment, kiedy chciałem się spotkać, ale niestety telefon od Roberta przyszedł pierwszy. Do naszego spotkania doszło więc w takich okolicznościach - wyjaśnia dziś 40-latek w programie WP SportoweFakty "Życie po życiu".
"Czapki z głów przed Robertem"
Dziś Marcin jest w stałym kontakcie z bratem. Odnowili relacje, wytłumaczyli sobie nieporozumienia. Jak zaznacza Gortat, swoje słowa zaadresowali raz. To wystarczyło.
- Teraz życie toczy się dalej. Jesteśmy na etapie, kiedy Robert stworzył memoriał im. Janusza Gortata. To uhonorowanie naszego taty, przepiękna sprawa. Powiedziałem, że na tyle, na ile mogę pomóc - pomogę. Postaram się też pojawić na memoriale - mówi Gortat. - Mnóstwo osób było na pogrzebie, jestem im za to wdzięczny. Także Darkowi Michalczewskiemu, który na ostatniej prostej towarzyszył tacie.
I dodaje, że opiekę brata nad tatą ocenia fenomenalnie. - Czapki z głów - ze wzruszeniem opowiada gwiazdor NBA.
Robert na opiekę poświęcił kilka lat życia. Przeprowadził tatę z Warszawy bliżej swojego domu. - Tata widział nas razem i jestem na 99 procent pewny, że mnie rozpoznał. Kiedy ścisnął moją dłoń, prawie zgniótł mi kości - uśmiecha się Gortat.
Przyznaje też, że ojciec na łożu śmierci, nie był tym samym człowiekiem, którego zapamiętał z lat dzieciństwa. Na obozach bokserskich powtarzano, że "Jasiu Gortat jest nie do zdarcia".
- Takim go zapamiętałem. Kiedy przyjechał zobaczyć się z nim tuż przed śmiercią, to już nawet nie było pół taty - to była jego ćwiartka. Smutne, ale tak wygląda życie. Tata był już bardzo schorowany - podkreśla syn utytułowanego pięściarza.
W "Życiu po życiu" Gortat opowiedział o kulisach pogrzebu: - Tata był oficerem, więc pogrzeb wchodził w zakres Ministerstwa Obrony Narodowej. MON dorzucił od siebie parę groszy i zrobił to fenomenalnie. Jestem im za to wdzięczny. Tata był też dwukrotnym medalistą olimpijskim, więc do gry wszedł PKOl. Zachował się bardzo w porządku. Uważaliśmy, że tata, jako zasłużony sportowiec, powinien spoczywać na Powązkach. Baliśmy się, że tak się nie stanie, więc zadzwoniliśmy w parę miejsc - tutaj pomógł pan prezydent Rafał Trzaskowski. Natychmiast oddelegowano osobę, która się tym zajęła i połączyła ze sobą wszystkie kropki. Tata miał piękny pogrzeb przy sztandarach, nie tylko olimpijskich, ale także wojskowych. Zasłużył sobie na to. To był element, w którym najbardziej pomogłem, ale to Robert wykonał największą pracę. To on musiał jechać skremować tatę i to już na zawsze zostanie w jego pamięci.
"Ich heroizm jest niesamowity"
Dziś Marcin Gortat z żoną prowadzi firmę produkującą kosmetyki. Kontynuuje też działalność charytatywną m.in. poprzez organizację campów dla młodzieży i koszykarskich meczów gwiazd. Dwukrotnie był też z darami w Ukrainie. Dziś ma swoje spostrzeżenia dotyczące wojny i sytuacji naszych sąsiadów.
- W Ukrainie niczego nie brakuje - zaczyna Gortat. - Chcę jednak rozwinąć to stwierdzenie, żeby mnie nie cytowano na bazie tej jednej wypowiedzi. Otóż, oczywiście brakuje czynnika ludzkiego, żołnierzy do walki, czołgów, amunicji, pocisków artyleryjskich, ale tych zwykłych rzeczy cywil nie jest w stanie zorganizować. Pomoc wysyłana do Ukrainy w pierwszych dniach wojny, w połowie rozeszła się do ludzi, którzy tylko wzbogacili swój codzienny poziom życia. Niewiele dóbr trafiało do żołnierzy. Osobiście przywoziłem rzeczy bezpośrednio dowódcom i żołnierzom. Do dziś część z tego sprzętu widzę na wysyłanych mi zdjęciach i filmikach. Auta są przedziurawione z przebitymi oponami i silnikami naprawianymi sześć razy. Ale do dziś tymi samochodami są wożeni ranni.
Według Gortata, jeśli oddolnie społeczeństwo uzbiera pieniądze np. na czołg, to jeden pojazd nie odmieni przebiegu wojny. Trzeba tysięcy czołgów.
- Jako kraj nie jesteśmy gigantem, żeby pozwolić sobie na przeznaczenie tak ogromnych pieniędzy z budżetu. Choć zdajemy sobie sprawę z tego, że Ukraina tego potrzebuje. A jak zacznie przegrywać, konflikt przeniesie się tuż za naszą granicę. Pomoc musi płynąć z całej Europy i większości krajów świata - uważa Gortat.
W Ukrainie poznał dowódców i żołnierzy. Jak twierdzi, to, co tam zobaczył, zostanie z nim już na zawsze.
- Heroizm chłopaków jest niesamowity. Śpią po piwnicach w katastrofalnych warunkach. Część sprzętu, który używają w walce, w Polsce nie nadawałby się nawet na szkolenie, a co dopiero żeby nim się bronić. Smutne, ale takie są realia. Mnóstwo chłopaków, których znałem, dziś już nie żyje. Taka jest wojna - uzupełnia Gortat.
"Dochodziłem do siebie długimi tygodniami"
Ostatnio największą pasją Gortata są militaria i ćwiczenia wojskowe. Realizuje ją m.in. dzięki udziałowi w szkoleniach organizowanych przez ludzi "Gromu", polskiej elitarnej jednostki wojskowej.
- To było surwiwalowe wejście w góry. Siły specjalne w biznesie. Dwóch operatorów "Gromu" robiło nam fantastyczne szkolenia biznesowe. Natomiast nie wszystkim mógłbym polecić tzw. extreme, szkolenia z najwyższej półki - ja sam nie byłem na to gotowy. Dochodziłem do siebie długimi tygodniami. Z tą wiedzą zacząłbym od "softów", potem przeniósł się na średni poziom, a na koniec poszedł w "extreme" - tłumaczy Gortat.
Jak wspomina, był kompletnie wyprowadzony ze strefy komfortu. Spał półtorej godziny na dobę, był złamany psychicznie, przemoczony, odwodniony, głodny, zdezorientowany. - Wszystko było niewygodne - nie tak, jakbyś chciał. Kiedy po czymś takim wracasz do domu, siadasz w ciepłym fotelu, nic nie pada ci na głowę, jesteś za ten komfort ogromnie wdzięczny - nie ukrywa gość "Życia po życiu".
Dawid Góra, dziennikarz WP SportoweFakty