Mateusz Stępień: Oglądał pan sobotni Mecz Gwiazd PLK?
Robert Tomaszek: Mówiąc szczerze, nie.
Miał pan szansę wystąpić w tej imprezie, bowiem został nominowany do grona koszykarzy, na których można było głosować. Zabrakło jednak poparcia ze strony kibiców, a potem wyboru ze strony ligi. Zawiedziony?
- Nie, ja takimi rzeczami się nie przejmuje.
A zaskoczony początkową nominacją?
- Wybrano mnie, fajnie, ale nic poza tym. W Polsce gram dopiero pierwszy rok, jestem tu nową twarzą. Chcę, aby mój klub, PBG Basket prezentował się jak najlepiej. To jest dla mnie najważniejsze, a nie Mecze Gwiazd. Co mogłem osiągnąć, zrobiłem to w Czechach.
Wcześniej był pan podobno bliski przejścia do Sportino. Sam mówił o tym ówczesny trener tej drużyny, Andrzej Kowalczyk: "W momencie, gdy odszedł od nas Rafał Bigus, byliśmy dogadani z Tomaszkiem, z naszej strony umowa była podpisana".
- O tym, że jest taka możliwość dowiedziałem się w tym samym dniu, gdy podpisałem już kontrakt z PBG. Wcześniej nie rozmawiano ze mną na ten temat.
Trener Kowalczyk także nie?
- Fakt, kontaktował się, ale zbyt późno. Było, ale się zmyło. Teraz już nie ma sensu o tym mówić. Sezon zasadniczy powoli dobiega końca i nie ma co rozkręcać tego tematu.
Z przyjścia do PBG Basketu jest pan zadowolony?
- A nawet bardzo. Jest to profesjonalny klub. Wszystko, czego potrzebujemy, jest na czas. Dobrze układa mi się także współpraca z trenerem Mijatovicem. Można powiedzieć same pozytywy. Na dodatek, ostatnio jesteśmy w niezłej formie, wygrywamy z trudnymi przeciwnikami.
Z regularnymi, comiesięcznymi wypłatami również? Bo z tym, w niektórych polskich klubach, są problemy.
- Tak, słyszałem o tym, ale u nas wszystko jest na czas, a często pieniądze na naszych kontach są wcześniej. O to akurat nie musimy się martwić.
Zwyciężyliście także pięć z sześciu ostatnich meczów, w tym trzy z rzędu. Pana drużyna, po wcześniejszych wahaniach formy, wróciła już na odpowiednie tory?
- Myślę, że tak. Nie następują roszady w składzie, sytuacja się ustabilizowała, to poprawiła się także gra. Wcześniej, jedni przychodzili, inni odchodzili, a to jest pewnego rodzaju stres dla tych koszykarzy, co już są w składzie. Podobnie było ze zmianą trenera. Jak to się uspokoiło, musieliśmy poznać szkoleniowca. To, czego będzie od nas wymagał, jego myśli. Za sobą mamy też okres gry z czołowymi zespołami na wyjazdach. A wiadomo, jak w polskiej lidze gra się w obcych halach, i przytoczę tu aspekt np. sędziów.
Najbliższy cel drużyny? Faza play-off?
- Tak, to jest nasze założenie w tym sezonie. Chcemy to zrealizować.
Obecne rozgrywki są pana pierwszymi w Polsce. Jak ocenia pan poziom ekstraklasy?
- Jest taki sam, jak w Czechach. No może odznaczają się czołowe polskie drużyny, bo jest ich więcej. Polska liga mi się podoba. Nie wykluczam, że jeśli otrzymałbym korzystną ofertę, także w następnym sezonie chętnie bym tu pograł.
A jak wygląda organizacja w czeskich i polskich klubach? Gdzie lepiej się ona przedstawia?
- Początkowo w tym sezonie miałem grać na Ukrainie (Gryfoni Symferopol - przyp.red), i tam pod tym względem była masakra. Kluby w Czechach śmiało można porównać do tych w Polsce, czyli są czasami opóźnienia w wypłatach, czy też nie mogą dać tyle, ile proponowali przy podpisywaniu kontraktu. To jednak w dużej mierze spowodowane jest kryzysem.
Ostatnio w Czechach miał pan podobne problemy?
- W dwóch klubach, w których grałem poprzednio (BK Prostejov, CEZ Nymburk - przyp.red), w ogóle nie wiedziałem, co to są kłopoty finansowe. A jeśli zdarzały się już opóźnienia, co było rzadkością, wszystko było naprawiane. Na trening przychodził manager, przepraszał za zaistniałą sytuację, powiadamiał, kiedy będą pieniądze, i one były. Prawdę mówiąc, zdarzały się okresy, że nawet przed 2-3 tygodnie nie sprawdzałem konta, bo po prostu wiedziałem, że wszystko będzie na czas.
Wszystko odbywało się więc profesjonalnie?
- Tak, zawodnikom pozostawało tylko grać.
W czasie, kiedy przyjął pan ofertę czeskiego Nymburka, interesowali się panem włodarze mistrza Polski, Asseco Prokomu. Dlaczego nie zaakceptował pan ich propozycji?
- Miałem możliwość gry w Prokomie, ale w Nymburku trenerem był Muli Katzurin, selekcjoner reprezentacji Polski. To zadecydowało. Szkoleniowiec ten chciał mnie u siebie i myślę, że każdy koszykarz, gdyby miał możliwość występów u trenera, który jednocześnie opiekuje się jego narodowym zespołem, skorzystałby z tego. Wszystko nie ułożyło się jednak tak, jak myślałem.
Gra w reprezentacji na EuroBaskecie była pana marzeniem?
- Czy marzeniem, to nie wiem. Ale zagrać byłoby fajnie. Każdy młody chłopak zaczynający uprawiać sport, chce grać w reprezentacji. Ze mną było podobnie. Gra z orzełkiem na klacie to zaszczyt, coś pięknego, duma.
Reprezentacja Polski, to na chwilę obecną dla pana temat jeszcze realny, czy już zbyt odległy?
- Jest realny, ale zależy to od trenera. Jak będą chcieli mnie w kadrze, zgłoszę się z miłą chęcią. Jeśli się nie uda, będę trzymał kciuki za tych koszykarzy, którzy do reprezentacji się dostaną. Będę im kibicował.
Trenerem nie tak dawno mianowano Igora Griszczuka. Każdy koszykarz ma nową, czystą kartę. Można powalczyć o miejsce w reprezentacji.
- Możliwe, ale ja się tam pchać nie będę. Jeśli dostanę się do kadry, będzie fajnie. Jak nie, to nie.