Nie zszedłem z okrętu, który powoli się zatapiał - rozmowa z Ireneuszem Taraszkiewiczem, trenerem Sudetów Jelenia Góra

Sudety musiały przełknąć gorycz spadku z zaplecza PLK, choć w fazie play-out sprawiły sporo kłopotów wyżej notowanemu Olimp Startowi Lublin. Na łamach portalu SportoweFakty.pl szkoleniowiec jeleniogórskiej drużyny podsumowuje niedawno zakończone rozgrywki.

Paweł Patyra: W klubie chyba nie brano pod uwagę czarnego scenariusza i spadku z ligi?

Ireneusz Taraszkiewicz: Dlaczego pan tak mówi, że nie brano tego w Sudetach pod uwagę?

Po pierwszym meczu fazy play-out Sudety miały dobrą sytuację i można było jeszcze powalczyć...

- My wtedy nie popadliśmy w euforię. Ja mówiłem, że oni zlekceważyli nas w tamtym spotkaniu.

Ale rozmawialiśmy też po trzecim, decydującym meczu, w którym była szansa na korzystny wynik.

- Braliśmy pod uwagę taką sytuację, zdając sobie sprawę jaką kadrą dysponujemy. Wiadomo, że w tym składzie zawsze brakowało stabilności formy zawodników, dlatego graliśmy tak nierówno. Raz potrafiliśmy zaprezentować się naprawdę fajnie, natomiast w wielu przypadkach, w prostych sytuacjach gubiliśmy się i graliśmy jak młodzież.

W połowie listopada drużyna się posypała, odeszło kilku zawodników. Jak pan ocenia tamtą sytuację z perspektywy czasu?

- Stało się, jak się stało. Sytuacja w klubie się posypała, ponieważ nie było pieniędzy na zatrzymanie tych zawodników. Zespół budowaliśmy na play-off i wydaje mi się, że bylibyśmy tam, gdybyśmy utrzymali ten skład, którym dysponowaliśmy na początku rozgrywek. Natomiast zawodnicy niestety nie chcieli za darmo grać i odeszli. Ja też zastanawiałem się nad tym, co tu ukrywać - klub ma wobec mnie ponadroczne zaległości. Ale ja jestem miejscowym człowiekiem, patriotą i tym, który doprowadził do tego awansu do I ligi. Podejrzewam, że żaden trener nie poprowadziłby tego nie otrzymując gratyfikacji, wykorzystując każdy swój urlop na obóz albo wyjazdy. Z drugiej strony zdawaliśmy sobie sprawę z jednego, że jak odpuścimy, czyli wycofamy się to spadamy do najniższej ligi, a z III ligi ciężko byłoby się wydźwignąć. Braliśmy pod uwagę, iż spadniemy do II ligi, aczkolwiek trzeba zdawać sobie sprawę również z tego, że także w tej lidze klub musi być organizacyjnie przygotowany.

Czyli kiedy odeszli ci koszykarze, którzy najmocniej obciążali budżet klubu, to finanse wciąż nie uległy poprawie?

- Absolutnie nie. Jedynym sponsorem, który wywiązał się wobec nas był PKS, który woził nas za darmo - nie płaciliśmy za transport. Nie było tak, że oni odeszli i raptem sprawa się wyjaśniła i wszyscy już byli zadowoleni. Ja pracowałem w tym klubie przez olimpiadę. Dla mnie olimpiada, może dla większości kibiców to są wydarzenia sportowe, natomiast dla mnie - tak jak dla starożytnych Greków - olimpiada to czteroletni okres między igrzyskami. To były dwa sezony w II lidze i później awansowaliśmy do I ligi. Przedtem nikt nie wierzył, że w ogóle możemy awansować, ale już na wyrost mówiono: "Jak awansujecie, to nie martwcie się, pomożemy". No i oczywiście awansowaliśmy. Tej pomocy tak naprawdę nie było widać ze stron, które nam to obiecywały. Mimo wszystko w pierwszym sezonie daliśmy sobie radę i utrzymaliśmy się, chociaż mieliśmy też perturbacje, pewne tąpnięcia. Niedużo zabrakło nam, żeby załapać się do fazy play-off, bo jednego-dwóch wygranych meczów. Natomiast już w drugim sezonie, po takich perturbacjach, to ciężko byłoby się wydźwignąć. Zarówno dla mnie, jak i zawodników, awansowanie na zaplecze ekstraklasy powinno się wiązać z polepszeniem bytu. Niestety, tak nie było i trwa to do dzisiaj. Chłopcy mieli gorzej niż w poprzednim sezonie, kiedy nasz budżet był wyższy, niż w tych rozgrywkach.

Gdy ten skład z początku rozgrywek runął, Sudety nie wygrały aż trzynastu kolejnych meczów.

- Zgadza się. Na pewno miało to wpływ na miejsce, na którym wylądowaliśmy. Nie chcę się tłumaczyć, ale z perspektywy czasu według mnie to, że wylądowaliśmy na ostatnim miejscu nie było z naszej winy, a z winy PZKosz, który po prostu zmienił terminarz meczów. Nasz zawodnik pauzował, tak jak miał pauzować. Z drugiej strony to nie może być takie wariactwo, jakie się odbywało. Nie może być osiem spotkań środa-sobota, gdzie luty jest krótkim miesiącem. Ja mam zawodników pracujących i uczących się. To nie są gracze profesjonalni, bo niestety nie stać nas na to, żeby mieć zawodników, którzy żyją wyłącznie z koszykówki. Po szaleństwie w lutym, później była przerwa. Ktoś mówił, że dokonaliśmy wzmocnień z Turowa. Ja myślę, iż to było poszerzenie składu. Czy to były wzmocnienia? Okazało się, że nie. Ci zawodnicy, na których liczyłem w ostatnim meczu niestety nie sprostali moim oczekiwaniom.

W kluczowym momencie fazy play-out oni - kolokwialnie mówiąc - wystawili drużynę.

- Ja też miałem takie odczucia. Zresztą my jako klub napisaliśmy pismo do Turowa - z wiadomością do Polskiego Związku Koszykówki - jak to wyglądało i poprosiliśmy o wyciągnięcie konsekwencji wobec tych młodych ludzi. Nie można też wszystkiego zwalać na nich. Z drugiej strony wrócił do nas Jakub Czech, ale to nie był ten Jakub z poprzedniego sezonu. On miał przebłyski w niektórych spotkaniach i u niego też brakowało stabilności. Zawodnicy, którzy odgrywali pierwszoplanowe role w ostatnich spotkaniach, czyli Krzysiek Samiec i Rafał Niesobski, to chłopcy, którzy pracowali, żeby wyżywić rodziny. Dla nich, jak dla mnie było jasne, że nie możemy zostawić klubu w tym momencie, nawet kiedy nie otrzymujemy żadnych gratyfikacji finansowych, bo mamy ambicję sportową. Można było się zachować, jak każdy inny trener, zresztą były tego przykłady, kiedy po prostu uciekali z danego klubu, bo nie widzieli perspektyw osiągnięcia czegoś. Ja nie jestem tego typu człowiekiem i nie zszedłem z tego okrętu, który powoli się zatapiał. Stwierdziłem, że albo utrzymamy się razem, albo razem spadniemy. Wiem, jak to się później odbija. Kiedy zespół spada, to mówi się, że trener jest słaby i poniekąd może i ma się rację (śmiech).

Wyróżniłby pan kogoś z tej młodej drużyny, kto miałby szansę w przyszłości zagrać np. w PLK?

- Prawdę powiedziawszy, ci chłopcy - po odejściu pierwszoplanowych zawodników, wokół których zespół był budowany - musieli spełnić oczekiwania moje, kibiców, społeczności lokalnej, władz. Niestety oni nie mogli tego udźwignąć. Ci chłopcy w II lidze grali bardzo mało, byli zmiennikami, a tutaj przede wszystkim na nich miał spoczywać ciężar gry i utrzymania. To było widoczne. W pewnych meczach podejmowali wyzwanie. Natomiast jak ma to miejsce wśród wielu młodych zawodników, w meczach kluczowych nie wytrzymywali psychicznie i niestety nie potrafili tego udźwignąć. Sport to nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim psychika.

Jaką przyszłość widzi pan przed Sudetami po spadku? Na początek trzeba by uporządkować sprawy organizacyjne...

- Przede wszystkim trzeba wyprowadzić klub z długów. Ja na pewno nie będę tego robił, aczkolwiek mógłbym zrobić, żeby klub zamknięto, ale nie po to zostałem i nie po to utożsamiam się z nim, żeby go w tym momencie zatapiać. Trzeba wyprowadzić klub na prostą i określić czy miastu Jeleniej Górze zależy na tym, żeby była I liga czy może jej nie potrzeba.

A dla siebie widzi pan miejsce w klubie czy może misja została już zakończona?

- Tak, jak już panu powiedziałem - pewien okres się skończył. Zobaczymy, mieliśmy spotkać się z zarządem klubu, natomiast z powodu tragedii narodowej zostało to odłożone. Na pewno spotkamy się w tym tygodniu. Ja myślę, że są tam ludzie, którym leży na sercu dobro jeleniogórskiej koszykówki, żeby nie zniweczyć tego, co przez wiele lat nie tylko ja, ale i moi poprzednicy budowali, bo Jelenia Góra koszykówką żyła od kiedy pamiętam, a mam już 50 lat. Tutaj są tradycje, jest zapotrzebowanie, bo nawet kiedy przegrywaliśmy przychodziło sporo kibiców - pojawiało się do 1000 ludzi. My w jakiś sposób zapewnialiśmy w sobotni wieczór rozrywkę i przeżywanie emocji dużej rzeszy jeleniogórskich kibiców, którzy może mają do nas żal za to, że spadliśmy, bo mieli nadzieję na utrzymanie. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że może stać się, to co się stało. Trzeba zrobić wszystko, żeby w tym mieście koszykówka - która zawsze stała na dość przyzwoitym poziomie - dalej istniała. Mogliśmy się wycofać z rozgrywek, bo były też takie głosy, aczkolwiek ja z Arturem Czekańskim przeciwstawialiśmy się im, ponieważ zbyt dużo serca i czasu włożyliśmy w to, żeby stworzyć koszykówkę na poziomie I-ligowym. Poza tym mieliśmy również na uwadze wszystkich innych trenerów i ludzi sprzyjających koszykówce, którzy na przestrzeni kilkudziesięciu lat działali w tym sporcie.

Komentarze (0)