Anwil Włocławek nieznacznie przegrywał z Asseco Prokomem Gdynia po pierwszej i po drugiej kwarcie. Pomimo dobrej gry gospodarzy, mistrz Polski cały czas był o krok przed wiceliderem i wydawało się, że spokojnie utrzyma swoją przewagę. Trzecia odsłona w wykonaniu podopiecznych Igora Griszczuka była jednak fantastyczna i przed decydującą fazą meczu Anwil miał osiem oczek zaliczki. - Straciliśmy kontrolę nad tym spotkaniem z powodu strat. Zupełnie nie radziliśmy sobie w ataku, a rywale nie są słabą drużyną. Nie przyglądali się biernie temu co robiliśmy, tylko od razu wykorzystali naszą słabość, trafili kilka trudnych rzutów i wyszli na prowadzenie - komentuje tamte wydarzenia Daniel Ewing.
Amerykanin ma dość niewdzięczną rolę w gdyńskim zespole, gdyż jego umiejętności z pewnością pozwoliłyby mu być pierwszoplanową postacią, lecz w obliczu obecności w drużynie Davida Logana i Qyntela Woodsa musi pogodzić się z rolą kreującego akcje i rozdzielającego piłki. Mimo to bez udziału Ewinga w końcówce spotkania losy meczu mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej. Przy stanie 74:73 dla gości, rozgrywający Asseco przechwycił podanie Andrzeja Pluty i na 12 sekund przed końcową syreną zdobył bardzo ważne punkty wsadem. - Rzeczywiście, to była udana akcja. Wyczułem moment podania i odpowiednio zareagowałem - nie wdaje się w szczegóły koszykarz.
Przed meczem zastanawiano się czy włocławianie postawią trudne warunki gry, czy mistrz Polski ponownie jak w spotkaniu z PGE Turowem Zgorzelec szybko zarysuje swoją gigantyczną przewagę. Ostatecznie podopieczni Tomasa Pacesasa wyrwali zwycięstwo dopiero w czterdziestej minucie pojedynku. Ewing nie podziela jednak poglądu by było to wyjątkowo ciężkie starcie. - Nie sądzę, żeby ten mecz różnił się szczególnie od innych. Zagraliśmy takich wiele w tym sezonie - wyznaje zawodnik, choć po chwili dodaje: - Aczkolwiek należy oddać szacunek rywalom za to, że zagrali bardzo ambitnie i nie mogliśmy być pewni niczego aż do ostatniej syreny.
Zapytany o to, jak postrzega ekipę wicelidera tabeli, Ewing odpowiada lakonicznie, ale i treściwie. - Oni grali z wielkim poświęceniem i wywierali na nas bardzo dużą presję, dlatego też w całym meczu popełniliśmy bardzo wiele strat, o których już wspomniałem. Sam Amerykanin miał spore problemy z wykreowaniem dogodnej pozycji dla swoich partnerów, choć gdy ważyły się losy spotkania, to on wywarł presję dla obrońcach Anwilu i popisał się wcześniej opisaną akcją.
Tym samym w czwartej kwarcie gracze Asseco Prokomu pozwolili rzucić sobie tylko 15 oczek, a sami zdobyli aż 28. Nie dopuszczali zawodników Anwilu do czystych pozycji rzutowych, umiejętnie ograniczyli wymienność podań i odcięli środkowych włocławian od zbiórek w ataku. - Wygraliśmy ten mecz obroną, a konkretnie obroną w ostatnich minutach. Uniemożliwiliśmy nie tyle co samo zdobywanie punktów gospodarzom, ale nawet próby ich zdobycia. Musieli rzucać przez ręce z niewygodnych pozycji - tłumaczy Ewing.
Wobec tej sytuacji gdynianie mogą spać bez nerwów i w spokoju oczekiwać zespołu, z którym zmierzą się w ćwierćfinale. A potem w półfinale i finale, bo przecież nikt nie wierzy by w najważniejszej batalii sezonu mogło zabraknąć obrońcy trofeum. Koszykarze znad morza zdają sobie sprawę ze swojej wartości i wiedzą jaka przepaść dzieli ich od reszty stawki. W meczu z Anwilem nie było tego tak widać, ale prawdziwa rywalizacja zacznie się dopiero za kilka dni. - Powiem szczerze: liczę, że nie przegramy żadnego meczu w play-off. Dlaczego nie mielibyśmy pokonać wszystkich do zera? - pyta się retorycznie Ewing i trzeba mu oddać, że skoncentrowany i skupiony na swoich celach, Prokom jest w stanie tego dokonać.
Pewność siebie to prawdziwa cecha mistrzów, której nie wolno mylić ze zbytnią pewnością siebie i brakiem pokory. W Gdyni nikomu pokory nie brakuje. Każdy z zawodników po prostu wie jaki potencjał tkwi w zespole, z którego kilku koszykarzy spokojnie mogłoby pracować w czołowych drużynach Europy. - Zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy bardzo mocni i żaden zespół nie jest w stanie pokonać nas w serii do trzech czy czterech zwycięstw. Owszem, może tak się zdarzyć, że przegramy jakieś spotkanie ze względu na słabszy dzień, ale nikt mi nie powie, że może nas pokonać w trzech pojedynkach z pięciu lub czterech z siedmiu - dodaje Amerykanin. Na pytanie zaś, z którym zespołem chciałbym zmierzyć się w finale odpowiada - Czy to ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie...?