Sportino nie gra fair - wywiad z Przemysławem Łuszczewskim, byłym zawodnikiem klubu z Inowrocławia

Kilkumiesięczne zobowiązania, jakie Sportino ma wobec niego, ale też innych zawodników, nazywa "dużą nierozwiązaną sprawą". Byli koszykarze Sportino, tak jak Przemysław Łuszczewski, starają się załagodzić zaistniałą sytuację, próbując skontaktować się z działaczami. Ci jednak nie odbierają telefonów. - Kolega mówił mi, że dzwonił do prezesa z 20 razy. Bez odzewu - mówi dla SportoweFakty.pl były skrzydłowy drużyny z Inowrocławia.

Mateusz Stępień: Zrelaksował się pan już trochę po zupełnie nieudanym okresie w Sportino?

Przemysław Łuszczewski: Nie do końca. Do tej pory jest mi z tym ciężko. Już w trakcie sezonu dostałem propozycję z innego zespołu, ale od razu odmówiłem. Zostałem w Sportino, chcąc pomóc drużynie, a nie uciekać z tonącego statku. Po tym, jak zakończyłem rozgrywki, agent poinformował mnie o kolejnej ofercie, tym razem z ligi ukraińskiej. Też się nie zdecydowałem, bo po trzech trenerach, jakich miałem w ostatnio w Inowrocławiu, nie byłem gotowy psychicznie na kolejne taktyki, nowe otoczenie i opcję grania. A jeśli chodzi o Sportino, to ciężko zapomnieć o tym klubie, bo on sam nie daje ku temu powodów. Jego władze wciąż mają z nami - zawodnikami, nie do końca rozwiązane sprawy.

Mówi się, że Sportino ma wobec koszykarzy zobowiązania finansowe. Ustalony został termin między wami, a zarządem klubu, do kiedy te finansowe kwestie zostaną uregulowane?

- Nie bardzo, bowiem jak się okazuje, nie jest to takie łatwe… Trudno skontaktować się z kimś z klubu. Z jego strony nie ma jakiegokolwiek odzewu. Ja pewne kroki już poczyniłem. Wysłałem dwa pisma, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi: ani listownie, ani telefonicznie, ani mailowo Kolega mówił mi, że dzwonił do prezesa z 20 razy. Bez odzewu.

Na początku maja (dokładnie piątego), w jednej z wypowiedzi dla lokalnej gazety, prezes Waldemar Buszkiewicz powiedział: "do końca czerwca chcemy uregulować należności wobec wszystkich"

- Do końca czerwca, tak? To powiem, że jest to już trzeci kolejny termin, jaki słyszę. Ale o tym po raz pierwszy od pana. Po sezonie było spotkanie z zarządem, ale nie było mnie na nim, bowiem zostało zorganizowane dość "niefortunnie". W momencie, gdy o 11 rano dostałem telefon z informacją o pożegnalnym obiedzie, który miał być o 13, byłem akurat w drodze do domu, jakieś 240 kilometrów od Inowrocławia. Dowiedziałem się jednak od kolegów, że te finansowe zaległości mają zostać uregulowane do końca kwietnia. Kilka dni temu z kolei rozmawiałem z Tomkiem Kęsickim (grał w Sportino w poprzednim sezonie - przyp.red) i on dostał informacje, że należności mają być spłacone do końca maja. Szkoda tylko, że mnie nikt nie poinformował, choćby sms-em, nie wspomnę już o telefonie. Mimo wszystko, mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży.

Pan nie może mieć tylko nadziei, bo to musi zostać rozwiązane. Te pieniądze się panu należą. To jest fakt.

- Dobrze by było. Nie wiem, jakie klub ma teraz plany, bo jak mówiłem wcześniej, ciężko porozmawiać o tym z kimś ze Sportino. Dostałem tylko telefon, że muszę oddać... kołdrę, poduszkę i czajnik. To był jedyny telefon w ostatnim czasie! Z tego wynika, że będę musiał podjąć jakiejś radykalniejsze kroki, które są koleją rzeczy w takich przypadkach.

Sprawa kołdry i poduszki w odniesieniu do tej finansowej, zakrawa na kpinę.

- Tak jak widać. Sportino po prostu nie gra fair!

Spotkał się pan w Inowrocławiu z amatorsko zarządzanym klubem?

- Nie, nie do końca. Poza tym, nie chciałbym rozwijać tego wątku. Zawodowo gram już z 13 lat, miałem w tym czasie sezony lepsze i gorsze.

Zarząd klubu ma problemy ze spłatą wynagrodzeń z tytuły kontraktów, które wcześniej były renegocjowane. Zastanawiał się pan nad tym, że gdyby do tego nie doszło, zobowiązania wobec was - zawodników, byłyby większe, co mogłoby wydłużyć okres oczekiwania?

- Te renegocjacje zostały ogłoszone do publicznej wiadomości, ale uważam, że była to indywidualna sprawa każdego z nas. Z tego co wiem, nie wszyscy zgadzali się na zmianę swoich umów.

A prawdą jest, że w trakcie sezonu niektórzy gracze symulowali urazy, nie grali przez to w meczach, a prawdziwym powodem ich absencji była właśnie niewypłacalność pensji? Takie nieoficjalne informacje można było usłyszeć.

- Nie, nie spotkałem się z takim przypadkiem i szczerze nie wiem nawet, czy ktoś mógłby zrobić coś takiego. Przy ciężkich treningach występowały jakieś urazy np. moje. Mindaugas Budzinauskas miał coś z pachwiną, Paweł Storożyński z kolanem, ale mimo to, wszyscy trenowali. Nie było jakiegoś buntu w stylu: wy nie płacicie, to my nie zagramy. Zresztą u trenera Krutikowa by to nie przeszło. Myślę, że nie było takich przypadków. Raczej bym o tym słyszał.

Odejdźmy może od spraw natury organizacyjnych, a porozmawiajmy o tych bardziej sportowych. Sportino zakończyło sezon z zaledwie trzema zwycięstwami. Ten wynik, jak na drużynę grającą w ekstraklasie, jest fatalny. Dlaczego tak się stało?

- Fakt, pozycja nie była dobra. Też grałem w tej drużynie i jestem współodpowiedzialny za wynik. Nie pomogły ciągłe rotacje: na stanowisku trenera i w składzie. Jeden szkoleniowiec nie zrobi tak wielu zmian kadrowych, ale jeśli przewija się ich kilku, to wiadome jest, że takie nastąpią. Oprócz tych graczy, którzy zostali zgłoszeni do ligi, było też kilku testowanych. Przyjeżdżali w trakcie sezonu np. na dwudniowe testy. W sumie, wszystkich doliczyłem się ponad 25. Z tego można byłoby zbudować drużynę piłkarską. Nawet w takim Asseco Prokomie, gdzie mają dużo pieniędzy i mogą pozwolić sobie na rotacje, nie robią tego, bo wiedzą, iż coś takiego nie jest dobre, kosztochłonne. A przecież nie o to chodzi. Należy określić trzon zespołu. Wtedy, jeśli ktoś nie pasuje, jakieś jednostki, można ich wymienić, ale nie na taką skalę. Powiem tak, okres w Sportino minął mi bardzo szybko, ale tylko dlatego, że zawsze coś się działo. Jak ktoś nie przychodził, to odchodził. Nie było 2-3 tygodni bez żadnej zmiany. Zawodnikom, którzy zostawali też pracowało się przez to trudniej. Co rusz poznawaliśmy innych koszykarzy, ich styl gry, jak zachowują się na parkiecie w danych sytuacjach.

Wspomniał pan m.in. o roszadach szkoleniowców. Może nie trzeba było zwalniać po pięciu pierwszych meczach trenera Karola, który po tym, jak objął AZS Koszalin, dobrze radził sobie z nim w lidze oraz wywalczył Puchar Polski.

- Błąd popełniono chyba jeszcze wcześniej. Przed sezonem niepotrzebnie nadmuchano bańkę z napisem: cel - play-off. A jak dobrze sobie przypominam, to mowa była też o pierwszej czwórce. Nie mówię, że tego składu nie było stać na walkę o te pozycje. Był on bowiem do tego zdolny. Jednak nadzieje na to były tak duże, że później trudno było temu sprostać. I nie chodzi tu o naszą kadrę, bo była doświadczona. Spokojnie poradziłaby sobie z presją. Coś jednak nie zadziałało. Z pięciu pierwszych meczów, w jakich prowadził nas trener Karol, na pewno mogliśmy coś wygrać. Nawet ostatnio jeszcze raz oglądałem jedno z tych spotkań. Nie byliśmy dużo słabsi od rywali. Na przykład potyczka z Czarnymi stała naprawdę na wysokim poziomie. Graliśmy coraz lepiej! A co do zwolnienia tego szkoleniowca? Teraz, gdy patrzy się na ten ruch z perspektywy czasu i sukcesu, jaki on osiągnął, wydaje się, że było to niepotrzebne. W końcu poszedł do zespołu, który był już skompletowany i "zrobił" wynik. I nikt nie powie, że był to dobre posunięcie pozbywając się go z Inowrocławia.

Drugim trenerem Sportino w sezonie został Andrzej Kowalczyk.

- Każdy, kto przychodzi w trakcie rozgrywek ma trudną sytuację i ciężko coś zmienić. Tak było i wtedy - zero pozytywnych skutków. Przed sezonem, mając dwa miesiące treningów, sparingów, dużo można zrobić. Czy jeśli chodzi o roszady wśród polskich, czy amerykańskich koszykarzy. Trener Kowalczyk, kiedy przyszedł do klubu zrezygnował z jednej, czy dwóch osób, które mu się nie podobały, ściągnął kolejnych graczy, ale z nimi było to samo. Nie było większej różnicy. Później objął nas trener Krutikow. On już w ogóle miał ciężko. Nawet ze zmianami, bo fundusze na nie się praktycznie skończyły. Nie było też tylu zawodników do wzięcia. Pod jego wodzą wygraliśmy jeden mecz, ale mieliśmy przecież też dobre spotkania, w których przez trzy kwarty graliśmy z rywalami jak równy z równym. Czegoś jednak zawsze zabrakło.

Może lepszym posunięciem byłoby zatrudnienia trenera Krutikowa zaraz po tym, jak zwolniono Mariusza Karola?

- Może tak. Trudno teraz to powiedzieć. Jeśli nie byłoby trenera Kowalczyka, nie byłoby Litwinów i dodatkowych zmian. Wtedy Aleksander Krutikow miałby i więcej czasu na poukładanie zespołu, i większe pole manewru, jeśli chodzi o skład, jakieś wzmocnienia. A czy byłoby lepiej? Może...

Źródło artykułu: