Michał Fałkowski: Najpierw porozmawiajmy trochę o tobie. Przylatujesz do Polski jako jeden z najlepszych zawodników w historii swojego uniwersytetu, Vanderbilt. Wygrałeś więcej spotkań w barwach tej uczelni niż jakikolwiek inny zawodnik...
Jermaine Beal: Rzeczywiście, wygrałem dokładnie 91 ze 152 spotkań, w których wystąpiłem. Muszę przyznać, że jedynym powodem dlaczego zdecydowałem się wybrać Vanderbilt, było to, że chciałem odcisnąć swoje piętno w historii tej uczelni. I wydaje mi się... właściwie to wiem, jestem pewien, że mi się to udało. Podczas gry na uczelni miałem jeden cel - chciałem wygrywać każdego wieczora, każdy mecz, tak aby z każdym rokiem powiększać liczbę zwycięstw. Chciałbym też dodać, że na drugim roku miałem najlepszy wskaźnik asyst do strat w całych rozgrywkach (4,6 do 1,5 - przyp. M.F.). Nie byłbym jednak nigdy takim zawodnikiem gdyby nie trzy osoby: mój tata, moja mama i Chris Dyer. Ten ostatni ma w Teksasie status legendy, wygrał wiele trofeów, m.in. mistrzostwo stanu. On jako jeden z pierwszych uwierzył we mnie i zaczął na mnie stawiać. Moi rodzice zaś zawsze wykazywali się wyrozumiałością i upewniali, że kroczę właściwą drogą.
Więc jak to się stało, że koszykarz z takim CV trafił do Polski? I nie dostał się do NBA, choć brał udział w lidze letniej.
- Cóż, Miami Heat to w tej chwili najpoważniejszy kandydat do mistrzostwa NBA. Nie jest łatwo tam trafić, tym bardziej, że obecnie oni szukają tylko ostatnich elementów do całej układanki. Chcą wygrać pierścień i trzeba zrozumieć fakt, że nie każdy może grać w tym zespole. Występując dla Heat w lidze letniej nauczyłem się bardzo, ale to bardzo dużo. To było kapitalne doświadczenie i muszę przyznać, że trenerom podobała się moja gra. Ja jednak wybrałem jednak inny kierunek. To jest zawodowstwo i trzeba dokonywać najlepszych możliwych wyborów.
Czym trenerzy i włodarze Trefla Sopot przekonali cię do podpisania z nimi kontraktu?
- Nie rozmawiałem niestety jeszcze z trenerem, ale rozmawiałem już z menedżerem i dyrektorem sportowym. Powiedzieli mi, że chcą bym grał najlepiej jak tylko potrafię zarówno dla siebie, jak i dla zespołu. Wierzą we mnie, w moje umiejętności oraz żądają bym był agresywny na parkiecie i prowadził drużynę do tylu zwycięstw, ile tylko jest możliwe. Ja oczywiście ze swojej strony zapewniłem ich i zapewniam raz jeszcze, że chcę mieć wielki wkład w sukces drużyny i poprowadzić ją najdalej jak tylko się da.
Będziesz graczem pierwszej piątki?
- Tego nie wiem, bo tak jak już mówiłem, nie rozmawiałem z trenerem. Jednakże to, w jaki sposób toczyły się moje rozmowy z kierownictwem klubu nakazuje mi sądzić, że będę odgrywał istotną rolę w zespole. Wszystko zweryfikuje parkiet.
Co już wiesz o swoim nowym zespole?
- Niewiele. Powiedziano mi, że w ostatnim sezonie klub zakończył rozgrywki na czwartej pozycji, a walkę o finał przegrał do zera z drużyną, która wygrała chyba sześć czy siedem mistrzostw Polski z rzędu. To prawda?
Tak, to prawda, chodzi o zespół Asseco Prokomu Gdynia. A czy wiesz coś o mieście, w którym przyjdzie ci mieszkać? Albo o Polsce?
- Słyszałem, że miasto jest naprawdę fajne. Podobno zewsząd jest niedaleko do plaży, więc już wiem co będę mógł robić w swoim wolnym czasie (śmiech). Słyszałem jednak, że jest u was naprawdę zimno. Dla mnie, osoby pochodzącej z Dallas w stanie Texas, to trochę ciężka sytuacja, gdyż jestem przyzwyczajony do cieplejszych temperatur. No ale bez przesady z drugiej strony. Dostosuję się do każdej okoliczności, bo przecież nie tylko o różnice w temperaturach chodzi. Wszak mówimy innymi językami, mamy zupełnie inną kulturę oraz jedzenie. Temperatury to tylko jedna rzecz, a są przecież inne, ważniejsze. Jednakże byłem już w Argentynie, Chinach czy Australii i sądzę, że umiem odnaleźć się w każdych warunkach.
Rozpoczynasz swoją karierę zawodową. Dlaczego uważasz, że polska ekstraklasa to dobry wybór?
- Nigdy nie byłem w Polsce, więc z niczym niestety nie mogę sobie skojarzyć waszego kraju, ani waszej ligi, ale słyszałem, że rozgrywki są tutaj naprawdę na niezłym poziomie. Dla mnie najważniejsza jest rywalizacja, możliwość konkurowania z innymi koszykarzami. Miałem oczywiście inne oferty: z Turcji, Belgii, Grecji i innych państw europejskich, ale muszę powiedzieć, że Trefl okazał mi, jeśli można użyć takiego stwierdzenia, najwięcej "miłości". A ja oddaję miłość, gdy takowa jest mi dana (śmiech). Zaimponowało mi to, że się mną stale interesują, a menedżer był podekscytowany tym, że mogę grać w jego zespole. Bardzo mi się takie podejście podoba.
Co będziesz chciał osiągnąć w ciągu zbliżającego się sezonu w Treflu?
- Nie mam sprecyzowanych celów. Oczywiste jest to, że chciałbym by mój zespół zdobył mistrzostwo, ale nie znam innych drużyn, więc nie wiem jak to będzie. Chciałbym się w Polsce nauczyć czegoś nowego. Również na parkiecie, jak i poza nim.
Znasz kogoś, kto grał w Polsce wcześniej? Kontaktowałeś się z kimś przed podpisaniem kontraktu?
- Nie, nie znałem nikogo. I z nikim też się nie kontaktowałem, bo zdałem się zupełnie na mojego agenta, któremu całkowicie ufam. Póki co nie znam też nikogo, kto mieszka w Sopocie, lecz mam nadzieję, że szybko poznam nowych ludzi, którzy mnie przyjmą jak swojego. Powiem szczerze, że jak jestem poza domem i nie mam wokół siebie bliskich czy znajomych robię się trochę nerwowy, ale modlę się każdego dnia i wiem, że wszystko będzie dobrze. Mam nadzieję, że miasto urzeknie mnie swoją atmosferą i pięknem.
Twoje statystyki sugerują, że potrafisz łączyć zarówno zdobywanie punktów, jak i rozgrywanie akcji. A na której pozycji czujesz się pewniej?
- Nie ma to dla mnie większego znaczenia. Na uczelni Vanderbilt byłem rozgrywającym, który miał zdobywać punkty. W ten sposób określiłbym moją grę. Czuję, że umiem łączyć te dwie cechy.
A jakie są mocne strony Jermaine’a Beala według niego samego?
- Umiejętność kontroli tempa gry, umiejętność zdobywania punktów, umiejętność organizowania gry i wypracowywania pozycji partnerom oraz obrona. Wydaje mi się, że potrafię też nieźle bronić, ale to wszystko dotyczy mojej gry na uczelni. Jestem dobrej myśli, ale nie wiem jak to będzie w Sopocie. Liczę, że podobnie.
Pierwszy zawodowy sezon jest bardzo ważny w kontekście dalszej kariery, gdyż pokazuje jak koszykarz umie dostosować się do nowych realiów. Dasz sobie radę?
- Wiem, że nadchodzący sezon będzie dla mnie sporym wyzwaniem. Zarówno na parkiecie, jak i poza nim, bo uważam, że na grę zawodnika wielki wpływ na umiejętność dostosowania się do nowej kultury, nowego stylu życia. Jeśli koszykarz potrafi odnaleźć się w nieznanym dotąd świecie, będzie to widać podczas spotkań. Dlatego jestem lekko podenerwowany, ale i podekscytowany jednocześnie. Liczę, że moje niewielkie obawy rozwieją się w momencie gdy spotkam się z nowym trenerem i kolegami z zespołu. Wierzę, że dam sobie radę.
Na koniec chciałbym zapytać cię o twoje trzy ksywki - Mr. Consistency (Pan Regularność), Mr. Steadiness (Pan Stabilność) i Dolla-Beal (połączenie "dolara" z nazwiskiem gracza). Możesz powiedzieć skąd one się wzięły?
- Szczerze mówiąc nie lubię tych dwóch pierwszych. Tak mówili o mnie trenerzy na uczelni, ale ja zdecydowanie wolę ten trzeci pseudonim. Wziął on się jeszcze z czasów mojej gry w szkole średniej. Bo w ogóle nie wiem czy wiesz, ale w Stanach Zjednoczonych ksywki to nieodłączny element sportowca, pozwalający być rozpoznawalnym. Ja otrzymałem swój pierwszy w wieku 14 lat. A wracając do "Dolla-Beal"... W czasach szkoły średniej zdobywałem bardzo, ale to bardzo dużo punktów w każdym meczu. Liceum DeSoto to naprawdę znana placówka w moim stanie, a ja byłem jej najlepszych graczem. Zdobywając wiele punktów, przesądzając o zwycięstwach mojego zespołu, byłem po prostu dla mojego zespołu wartościowy jak dolar. Ksywka jest więc połączeniem naszej waluty z moim nazwiskiem. Bardzo ją lubię.