Wierzyliśmy, że każdy rywal jest do pokonania - mówi George Reese, zawodnik AZS-u Koszalin

George Reese był jednym z liderów AZS-u Koszalin w minionym sezonie. Amerykanin notował w każdym spotkaniu średnio ponad dwanaście punktów i pięć zbiórek. W rozmowie z naszym portalem Reese opowiada między innymi o grze swojego zespołu i planach na przyszłość.

Jarosław Galewski: AZS Koszalin zakończył miniony sezon na siódmej pozycji. Czy jesteś zadowolony z tego wyniku?

George Reese: Ciężko powiedzieć. Myślę, że nasza gra w minionym sezonie była całkiem niezła. Byliśmy nieobliczalnym zespołem, który mógł wygrać z każdym w dowolnym czasie. Gdyby nie fatalna seria porażek na początku 2008 roku, to na pewno bylibyśmy w stanie zająć miejsce w czołowej czwórce.

Kluczową postacią w zespole AZS-u był D.J. Thompson. Czy twoim zdaniem ten koszykarz ma szanse, żeby w niedługim czasie stać się czołowym rozgrywającym w Europie?

- W przypadku tego zawodnika wszystko jest sprawą otwartą. Jeśli nadal będzie pracował ciężko i ciągle uczył się gry na swojej pozycji, to na pewno z czasem zacznie grać na bardzo wysokim, europejskim poziomie.

Bardzo ważnym ogniwem w zespole AZS-u stał się bardzo szybko Phil Goss. Jego pojawienie się w drużynie znacznie zwiększyło potencjał ofensywny zespołu z Koszalina...

- Rzeczywiście, nie da się ukryć, że Phil był bardzo ważną postacią w naszym zespole. Z perspektywy czasu mogę nawet powiedzieć, że był to gracz, którego potrzebowaliśmy na pozycję numer jeden lub dwa. Jego obecność dała także sporo wytchnienia Thompsonowi, który mógł odpoczywać trochę więcej w trakcie spotkania.

Wiele osób uznawało twój zespół za nieobliczalny. Byliście tak naprawdę w stanie pokonać każdego i udowadnialiście to wielokrotnie...

- Tak, to prawda. Zawsze wierzyliśmy, że każdy rywal jest do pokonania. Nie byliśmy typowym, kompletnym zespołem, ponieważ nie posiadaliśmy w swoich szeregach typowego centra. Każdy z zawodników potrafił grać z piłką. Stworzyliśmy jednak ciekawy zespół. W trakcie sezonu pokonaliśmy przecież prawie wszystkie czołowe drużyny w Polsce.

W fazie playoff przegraliście rywalizację z Prokomem Trefl Sopot. Mistrzowie Polski nie mieli jednak łatwej przeprawy z twoim zespołem. Graliście bardzo dobrze, mimo że nikt na was nie stawiał. Może to właśnie brak presji był waszym sprzymierzeńcem?

- Nie zgodzę się z tym. Moim zdaniem presja jest wskazana, ponieważ sprawia, że zawodnicy potrafią się lepiej zmotywować. Wielu zawodników nienawidzi gry pod presją, ale ja to kocham. Powiem szczerze, że cały czas czuliśmy, że jesteśmy w stanie ograć Prokom. Niestety, sam wiesz, jak to wszystko się skończyło (śmiech).

Porażka z Prokomem to nie wstyd. Tym bardziej, że ten zespół zdobył później mistrzostwo...

- Powiem szczerze, że była to dla mnie niespodzianka. Byłem przekonany, że zwycięży Turów, który przez cały sezon był drużyną niesłychanie skupioną. Wydawało mi się, że ta ekipa bardzo chciała tego mistrzostwa. Moim zdaniem Turów popełnił największy błąd, kiedy nie wykorzystał absencji Milana Gurovica i nie wygrał spotkania, w którym Serb musiał pauzować. Mam oczywiście na myśli ten pojedynek, w którym Serapinas zapewnił zwycięstwo swojej drużynie rzutem za trzy punkty w ostatnich sekundach.

Występowałeś w Polsce przez kilka sezonów. Czy nasza liga zmieniła się od momentu twojej pierwszy wizyty?

- Na pewno tak. Przede wszystkim nie ma już ograniczeń dla Amerykanów. To bez wątpienia zmieniło polską ligę. Styl gry pozostaje jednak praktycznie taki sam. Poza tym każdego sezonu w Polsce widzę wielu tych samych zawodników.

Wcześniej grałeś w lidze niemieckiej. Dlaczego wróciłeś do Polski?

- Nie chciałem już dłużej czekać na inną drużynę. Poza tym znałem wcześniej trenera Szczubiała i nie ukrywam, że to także miało wpływ na moją decyzję. Zdecydowałem, że nie zostanę w moim niemieckim klubie. Myślę, że to nie byłoby dla mnie dobrym rozwiązaniem. Nie ukrywam również tego, że niewiele klubów w Niemczech wiedziało na co mnie stać. Nie chciałem czekać na to aż ktoś przekona się, jakim jestem zawodnikiem.

Czego nauczyła cię gra w lidze niemieckiej?

- Przede wszystkim zrozumiałem, jak ważna jest dobra atmosfera w zespole. Nie ma znaczenia, jak wielu utalentowanych zawodników jest w danej ekipie. Bez odpowiedniej chemii w drużynie nie można wiele zdziałać. Mieliśmy w zespole dziewięciu Amerykanów i każdy z nich potrafił zdobywać sporo punktów. Z drugiej jednak strony nie posiadaliśmy graczy gwarantujących zbudowanie prawdziwej drużyny. Poza tym doszedłem do wniosku, że liga niemiecka różni się w znaczący sposób od polskiej. W Niemczech kładzie się większy nacisk na grę w defensywie. W każdej drużynie występuje zdecydowanie więcej koszykarzy z USA.

Co teraz? Wyjazd na zasłużone wakacje?

- Nie da się ukryć, że podróżuję bardzo wiele, ale tym razem będzie trochę inaczej. Powiem szczerze, że planuję niesłychanie ciężko trenować. Bardzo chcę przystąpić do nowego sezonu w jak najlepszej formie.

W jakim klubie zagrasz?

- Nie wiem. Na pewno chcę grać w zespole, który będzie głodny zwycięstw i walki o mistrzostwo swojego kraju. Można powiedzieć, że to mój główny cel w karierze. Zawsze chcę walczyć o najwyższe cele.

Przyjaźń z Gregiem Harringtonem i Michaelem Ansleyem nadal trwa?

- Pewnie, że tak. Moja żona i wybranka Grega to dwie wielkie przyjaciółki. Nasze kobiety rozmawiają ze sobą częściej niż ja i Greg (śmiech)! Cały czas jestem jednak w kontakcie z Gregiem, Michaelem Ansleyem a także moim starym kumplem z drużyny, czyli Dante Swansonem.

Dziękuję za rozmowę i powodzenia!

- Dzięki, jeśli mogę to chciałbym podziękować wszystkim kibicom z Koszalina za doping w minionym sezonie. Kto wie, może niedługo znowu się zobaczymy? Czas pokażę...

Komentarze (0)