Niegrzeczny chłopiec od czarnej roboty - wywiad z Łukaszem Majewskim, skrzydłowym Anwilu Włocławek

Anwil Włocławek pokonał Energę Czarnych Słupsk 72:64, a kluczowym graczem ekipy gospodarzy okazał się Łukasz Majewski. Polski skrzydłowy harował za dwóch w defensywie, przechwytywał bezpańskie piłki, walczył na tablicach, wymuszał faule i dołożył kilka trafień. - Nie wydaje mi się bym był niezastąpiony dla drużyny, ale cieszę się, że jestem jej istotnym punktem i pomagam w odnoszeniu zwycięstw. Jestem raczej takim niegrzecznym chłopcem od czarnej roboty - mówi koszykarz w wywiadzie specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl.

Michał Fałkowski: To było chyba jedno z najbardziej męczących spotkań w tym sezonie...

Łukasz Majewski: Na pewno. Jestem bardzo zmęczony, ale szczęśliwy. Widać, że wielkimi krokami zbliża się faza play-off, mam wrażenie, że od trzech-czterech kolejek drużyny przechodzą na zupełnie inne obroty. Jednocześnie sędziowie pozwalają nam na trochę więcej, bo wiedzą, że w play-off gra się trochę inaczej, bardziej twardo i chcą nas, koszykarzy, do tego przygotować. Ja osobiście uwielbiam taką grę...

Tyle, że dzisiaj (rozmawialiśmy kilka minut po piątkowym meczu - przyp. M.F.) momentami walka przypominała zapasy. Sam w pewnym momencie otrzymał pan cios w szczękę.

- Tak, ale mimo wszystko ja jestem za tym, by do takich twardych sytuacji dopuszczać. Koszykówka to sport dla mężczyzn. Jeżeli sędziowie pozwalają tak grać w obie strony, to bardzo fajnie.

Wśród kibiców usłyszałem opinię, że pana waleczność jest dla Anwilu bezcenna. Czy Łukasz Majewski staje się dla włocławskiego zespołu zawodnikiem kluczowym?

- Na pewno nie ma takich osób, których nie dałoby się zastąpić. (chwila milczenia) Chyba nie mnie to oceniać...

To może przytoczę statystyki z meczu - 10 punktów, osiem zbiórek, sześć fauli wymuszonych, trzy asysty i dwa przechwyty. Wszechstronność godna podziwu.

- Tak, ale ja naprawdę nie chciałbym oceniać sam siebie. Po prostu staram się pracować dla zespołu.

Mieliście dzisiaj wiele problemów, począwszy od przegranej walki o zbiórki, poprzez problemy z defensywą w trzeciej kwarcie i skończywszy na problemach w ataku właściwie przez cały mecz poza czwartą kwartą. Jak to się więc stało, że udało się to spotkanie wygrać?

- Z tego samego powodu, dla którego Czarni pokonali u siebie Asseco Prokom tydzień temu. Również wtedy statystyki nie do końca odzwierciedlały to, co się akurat działo na parkiecie. Myślę jednak, że takich meczów będzie coraz więcej, a już na pewno w play-off spotkań, które trzeba będzie wygrać zespołowością i walką nie zabraknie. Najważniejszych meczów w sezonie nie wygrywa się bowiem ładnym graniem dla oka, dla kibiców, ale właśnie takim wyrywaniem. Oczywiście, prawdziwy kibic, który interesuje się sportem i tak doceni walkę i wysiłek włożony w pojedynek, ale ten, kto przychodzi do Hali Mistrzów od czasu do czasu może się srogo zawieść. To jednak nie jest czas by każdą akcję kończyć pięknym wsadem czy wspaniałą trójką.

Zwątpiliście w trzeciej kwarcie? Wkradała się gdzieś do waszych głów myśl, kiedy od stanu 38:30 dla was, Czarni wygrali kolejne minuty 20:7 i przed czwartą kwartą prowadzili 50:45, że ten mecz jest już poza waszym zasięgiem?

- Nie, ale zwrócił pan uwagę na bardzo istotną rzecz, która jest naszą bolączką przez właściwie cały sezon. Chodzi mi to, że momentami potrafimy zagrać na 120 procent swoich umiejętności i możliwości, by po chwili kompletnie się zdekoncentrować i spadamy do 20 procent. A prawda jest taka, że gdybyśmy przez cały mecz grali nawet nie na maska, ale na jakieś 70 procent, to i tak grałoby się na łatwiej, niż tak, jak jest to teraz. To się bierze trochę z dekoncentracji, trochę z niepewności, bo gdy np. zrobi się jakąś stratę, to później to zostaje w głowie i każdy się boi by nie popełnić drugiej z rzędu. A taka gra to woda na młyn dla rywali.

Każdy kij ma jednak dwa końce. To chyba jednak również świadczy dobrze o zespole Anwilu, że pomimo chwilowej, całkowitej indolencji, jesteście w stanie się podnieść, przełamać prowadzenie rywala i wygrać mecz, tak jak to było właśnie przeciwko Czarnym?

- Tak, można w ten sposób do tego podejść i fajnie, że ktoś widzi to, że po słabych momentach gramy również dobre, a nie tylko to, że po dobrych przychodzą słabe. Co do meczu - dużą, a właściwie wielką rolę odegrali dzisiaj kibice. Byli słyszalni właściwie przez całe spotkanie, ale w czwartej kwarcie to już tak po całości. Dlatego wielki szacunek dla kibiców, bo pomogli nam dzisiaj wyjątkowo mocno i cieszę się, że jeszcze mocniej starali się nas dopingować właśnie gdy mieliśmy chwilowy kryzys.

Wie pan ile przegraliście dzisiaj zbiórki?

- Tak, 30 do 46.

Sam Ermin Jazvin, środkowy Czarnych, miał więcej zbiórek niż piątka wysokich graczy Anwilu...

- Tak, ale Ermin to nie jest chłopak wzięty znikąd. To klasowy zawodnik, który wie jak walczyć w polu trzech sekund. Grał w paru niezłych klubach w swojej karierze i naprawdę jego umiejętności są bardzo wysokie. Ponadto miał również wsparcie w Bryanie Davisie, o którym także wiemy, że jego najmocniejszą stroną są zbiórki. Zresztą brak odpowiedniego zastawienia to nasz problem od kilku meczów. Często dzieje się tak, że jak wysocy zastawią, to niscy nie zastawią, albo odwrotnie i mamy taki efekt jaki mamy. Cały czas nad tym pracujemy, ale momentami, np. w czwartej kwarcie, to bardzo frustrujące jeśli jakaś ważna piłka padnie łupem rywali, albo powtarzają oni akcję dwukrotnie.

W wielu akcjach krył pan niższego od siebie Jerela Blassingame’a i celowo odpuszczał go pan przy rzutach z daleka. Taki był plan trenera Mutapcicia?

- Tak, to było takie założenie przedmeczowe. Wiedzieliśmy oczywiście, że jego najmocniejszą stroną jest fast break, czyli szybki atak i asysty, dlatego staraliśmy się bronić tak, aby zmusić go do gry, w której czuje się słabiej. I rzeczywiście to się chyba udało, bo w końcówce meczu raz po raz mierzył z daleka i pudłował, a inni koszykarze, którzy mogliby oddawać rzuty nie otrzymywali piłek. Dlatego myślę, że to był dobry pomysł. Jasne, w trzeciej kwarcie on trafił dwie trójki...

No właśnie, był taki moment, że jego rzuty dały Czarnym prowadzenie. Nie przeszło panu przez myśl to, że może jednak kryć go bliżej?

- Nie, mimo wszystko nie. Jerel to bardzo dynamiczny gracz i wiedziałem, że jeśli podejdę do niego bliżej, jemu będzie o wiele łatwiej mnie minąć.

Dziennikarze ze Słupska powtarzali niemal chórem: przegraliśmy dlatego, że zabrakło Bennermana, mecz z Anwilem był do wygrania. Zgodzi się pan z tym?

- To jest takie gdybanie i mam wrażenie, że na chwilę obecną bezsensowne. Czasami lepiej jest nawet grać bez lidera, bo wtedy inni koszykarze biorą na siebie odpowiedzialność i pokazują swoje umiejętności. Gdyby Czarni wygrali ten mecz to co, ich dziennikarze powiedzieliby, że słupski zespół wygląda lepiej bez lidera? Bez sensu. Proszę zwrócić uwagę, że gdy Bennerman był na parkiecie my radziliśmy sobie całkiem nieźle, a pierwszą przewagę Czarni osiągnęli wtedy, jak jego już nie było. Dlaczego? Bo jak Cameron był na parkiecie, to wtedy koncentrowaliśmy się głównie na nim. Jak jego zabrakło, akcenty w drużynie rozłożyły się na pięciu zawodników i musieliśmy uważać na każdego z nich. Nie sądzę zatem by kontuzja Amerykanina pokrzyżowała jakoś specjalnie szyki Czarnym. Przecież gdyby on rzucił swoje kilkanaście punktów, to wówczas mniej punktów zdobyłby Blassingame czy Jazvin. Natomiast szczerze żałuję go z powodu kontuzji, której doznał, bo to świetny gracz.

Jak Łukasz Majewski ocenia swój występ pod względem indywidualnym? Odchodząc już od tego, że wygraliście bardzo ważny mecz, a pan miał w tym spory wkład.

- (chwila zastanowienia) Ze dwie trójki mogłyby jeszcze wpaść, zwłaszcza ta ostatnia (śmiech). Aczkolwiek rzucałem już na takim wymęczeniu, że zdawałem sobie sprawę, że technicznie składam się do rzutu niepoprawnie. Ostatecznie trafiłem tylko dwie z sześciu prób, także to jest ten element, który mógłby ulec poprawie. Gdyby było 50 procent to byłoby solidnie. A co do defensywy, to zawsze jest jakaś piłka, którą powinno się zebrać, zawsze jest jakaś niedokładność gdy człowiek stara się pomóc, podwoić. Generalnie nie ma spotkania, w którym nie popełniłoby się żadnego błędu.

Odkąd Emir Mutapcić jest trenerem Anwilu, pana rola w zespole uległa zmianie. Jest pan bardziej aktywny w ataku, a przez to, mam takie wrażenie, pracuję pan za dwóch w obronie. Ponadto stałym elementem niemalże każdego meczu jest pana gra jeden na jednego z niższym lub słabszym rywalem tyłem do kosza. Mam rację?

- To jest rzeczywiście bardzo budujące. I nie chodzi tutaj o zdobywanie punktów, ale o fakt uczestniczenia w akcji, o to, że nie ma akcji, która toczy się bez twojego udziału. Wszyscy wiedzą jakie role mają w drużynie poszczególni zawodnicy. Rzucający obrońcy czy silni skrzydłowi są od tego by zdobywać po 15-20 punktów w meczu, środkowi mają zrobić swoją pracę pod koszem, zastawiać tablice, bronić. Trójka natomiast to jest często właśnie taki facet od czarnej roboty, który musi pomóc w obronie niskim na przekazaniu, musi pomóc wysokim na desce, musi coś tam dorzucić w ataku.

To, że umie się pan odnaleźć w koszykówce jako gracz zadaniowy to efekt umiejętności nabytych poprzez lata kariery czy raczej charakteru?

- Myślę, że z tym trzeba się trochę urodzić. Ja bardzo lubię tę rolę koszykarza od wszystkiego, przede wszystkim od walki. Odpowiada mi to, że mogę być na parkiecie takim niedobrym chłopcem i że swoją postawą zachęcam innych do jeszcze większego wysiłku. Lubię pokazać, że nie ma chwili abym odpuścił cokolwiek i jeśli jeszcze ludzie z boku to doceniają to super.

Komentarze (0)