Jakub Dłuski: Pokazaliśmy, że mamy jaja

Awans do ekstraklasy po 30 latach sprawił, że o koszykarskim ŁKS-ie mówi cała Polska. Jakub Dłuski twierdzi, że on i jego koledzy pokazali, że mają jaja, odwracając losy rywalizacji z MKS-em Dąbrowa Górnicza od 0:2 do 3:2.

Piotr Ciesielski
Piotr Ciesielski

W ostatnich dniach głośno jest nie tylko o piłkarzach Łódzkiego Klubu Sportowego, zmierzających po awans do ekstraklasy, ale przede wszystkim o koszykarzach tego klubu, którzy choć nie byli faworytami, dokonali tego przed swoimi kolegami, kopiącymi piłkę. Sporo reklamy łodzianom zrobił Marcin Gortat, który stwierdził w jednym z wywiadów, że z chęcią zagrałby jesienią w ŁKS-ie, jeśli w lidze NBA ogłoszony zostanie lokaut. Występy najlepszego polskiego koszykarza w Tauron Basket Lidze są raczej nierealne, ale już sam szum medialny sprawił, że cała sportowa Polska zwróciła oczy ku ŁKS-owi, który w ostatnich dniach odniósł ogromny sukces - powrót po 30 latach do koszykarskiej elity, w dodatku przegrywając już w decydującej rundzie play-off 0:2.

- Zabolały nas trochę słowa kibiców, którzy po pierwszych dwóch meczach z MKS-em Dąbrowa Górnicza mówili, że jesteśmy drużyną bez charakteru, bez jaj. No cóż, udowodniliśmy chyba im i pokazaliśmy wszystkim, że te jaja mamy. Jesteśmy dopiero drugą drużyną w historii I ligi, która ze stanu 0:2 doprowadza do 3:2 i to o czymś świadczy - komentuje sytuację z ostatniego tygodnia Jakub Dłuski.

Rzeczywiście, wydawało się po pierwszych spotkaniach w Dąbrowie Górniczej, że to MKS, prowadzony przez trenera Wojciecha Wieczorka, będzie się cieszył z końcowego sukcesu. Łodzianie wygrali jednak dwukrotnie we własnej hali, by w końcu przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść w decydującym meczu na wyjeździe.

- Czwarty i piąty mecz wyglądały podobnie. Do przerwy nam nie szło, ale trzymaliśmy wynik, oscylujący wokół remisu, zaś w drugiej połowie odskakiwaliśmy i potwierdzaliśmy swoją klasę. W Dąbrowie ta przewaga nie była aż tak wielka jak wcześniej w Łodzi, ale wiadomo, w hali rywala gra się zawsze ciężej. Powtórzę jeszcze raz - nie jesteśmy może jakąś wielką drużyną, ale jesteśmy charakterni i walczymy do ostatnich sekund - stwierdził środkowy ŁKS-u.

Od ubiegłej środy, radość koszykarzy i kibiców wydaje się nie mieć końca. Tuż po końcowej syrenie meczu w Dąbrowie Górniczej, kilkaset osób bawiło się na parkiecie w hali Centrum, następnie fani przywitali koszykarzy w środku nocy pod halą w Łodzi, gdzie również trwało świętowanie, zaś kolejną okazją do fety było sobotnie spotkanie finałowe z AZS-em Politechniką Warszawską. I choć ŁKS przegrał pierwszą potyczkę o złoto dość wyraźnie, to właściwie nikt nie był zainteresowany końcowym wynikiem. W hali przy al.Unii królowała zabawa i radość z wywalczonego awansu, a sam mecz zdawał się być tylko miłym przerywnikiem (choć właściwie to nie przerywał on fety, która trwała cały czas).

- Nie przeżyłem jeszcze w swojej, na razie krótkiej, karierze czegoś takiego i jestem ogromnie szczęśliwy. Nawet nie potrafię wyrazić słowami tego, co czuję. Coś pięknego, że mogliśmy ten sukces świętować z tak liczną grupą kibiców. Najpierw kilkaset osób w hali w Dąbrowie, potem piękne przywitanie w Łodzi pod halą - dla takich chwil warto grać w koszykówkę. To była prawdziwa "biała inwazja". Potem weekend i mecz z Politechniką i znowu radość i zabawa - dodał szczęśliwy Dłuski.

Przed ŁKS-em w najbliższą środę ostatnie spotkanie sezonu - rewanż w Warszawie z AZS-em PW. Później koszykarzy czekają urlopy, a dużo pracy szykuje się dla działaczy, gdyż ekstraklasa to zupełnie inny świat.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×