Jeleniogórski sen o victorii się spełnił

Chcieli zrewanżować się za cztery nieprzyjemne porażki - dwie w sezonie i dwie w fazie play-off. Zostawili serce i charakter na boisku, pokazali rywalom z Pleszewa jak gra się do końca. Sen o victorii się spełnił. Po ponad trzech latach jeleniogórzanie znów mogą świętować awans, a po roku znów wrócą na pierwszoligowe parkiety.­­

W tym artykule dowiesz się o:

Open odliczał sekundy, Sudety walczyły do końca

Końcówka spotkania w Pleszewie. Na zmianę kosz rywali dziurawili Rafał Niesobski i jego brat Łukasz. Chwilę później ten drugi otwiera pierwszego szampana, na parkiecie tańczą już kibice z Jeleniej Góry, Krzysztof Samiec odcina siatkę jednego z koszy, a łupem zawodników pada krawat trenera - Ireneusza Taraszkiewicza. W nerwach Tomasz Nowaczyk mówi o rezygnacji z dalszej prezesury Open Basketu, uśmiech Dusana Radovicia znika z jego twarzy, a miejscowi kibice wychodzą z sali płacząc. Takiego scenariusza w Pleszewie nikt się nie spodziewał. - Po przerwie wszystko się odmieniło. W końcówce zespół z Pleszewa próbował nas dojść faulując, ale nie udało im się. Pieniądze nie grają, wola walki i charakter to była podstawa do zwycięstwa - mówił Krzysztof Samiec.

Pleszewianie przegrali psychicznie i mentalnie. W końcówce ręce im drżały, żaden z koszykarzy nie chciał wziąć na siebie ciężaru gry. Ani Paweł Stankiewicz świetnie rzucający za trzy, ani Marcin Ecka, który miał poprowadzić pleszewian do zwycięstwa czy najlepszy zawodnik finału - Łukasz Ratajczak nie byli stanie udźwignąć presji. Marnowane okazje i sporo strat zemściło się na nich. Myśleli, że kontrolują sytuację zupełnie zapominając o obronie. - Sudety grały do samego końca, a ja cały czas wierzyłem w zwycięstwo. Mimo, że pochodzę z Pleszewa mogę powiedzieć, że takiego charakteru jak Sudety nie ma żadna drużyna - mówił były rozgrywający Sudetów, Alan Urbaniak. Morale drużyny Openu spadły, po dwóch porażkach w Jeleniej Góry, gdzie liczyli na "odpalenie" szampanów. Po upokorzeniu w stolicy Karkonoszy, zwycięstwo w Pleszewie, na własnym obiekcie było niemal pewne.

- Ciężko powiedzieć, czemu w Pleszewie w rundzie zasadniczej i play-off przegraliśmy spotkania, może daltego, że Pleszew po porażkach w Jeleniej Górze był w lekkim dołku i nie potrafił się odbudować. Mi szkoda jest trochę Openu, bo przy takiej organizacji i środkach powinni być w I lidze. Boisko pokazało co innego - mówi Rafał Niesobski.

Zagrał cały zespół

Świetnie spisali się zmiennicy - Artur Czekański, Krzysztof Samiec i Paweł Minciel, którzy w kluczowych momentach potrafili wziąć na siebie odpowiedzialność. W składzie Sudetów byli min. drugi rozgrywający - Michał Kozak i syn trenera - Bartosz Taraszkiewicz. Obaj młodzi zawodnicy pokonali daleką podróż, w dodatku popularny "Kozi" wyjechał na mecz tuż po skończeniu matury z języka polskiego. To się nazywa przywiązanie do zespołu. Nie można pominąć Jarosława Wilusza, który w finale zanotował aż 16 zbiórek, a przede wszystkim Mariusza Matczaka i wspomnianych braci Niesobskich.

- Ja zdawałem sobie sprawę, że w tym meczu nie może być żadnych słabości. Wygrać mecz - to było dla mnie i dla innych zawodników. Pleszew z minuty na minutę tracił pewność. To też dla mnie osiągnięcie, że wróciłem na parkiet. Trener Taraszkiewicz swoją taktyką wygrał mecz, panował do samego końca nad zespołem. Tutaj odezwało się doświadczenie pierwszoligowe. My też zaczęliśmy się cieszyć przed końcem i to mógł być nasz błąd, podobnie jak pleszewian, którzy przed przyjazdem do Jeleniej Góry cieszyli się z awansu. Udało nam się opanować i dowieźć zwycięstwo do końca - mówi Artur Czekański.

- Pleszew przejął inicjatywę, ale w przerwie powiedzieliśmy sobie kilka mocnych słów i choć trzecia kwarta tego nie pokazała, tak w tej ostatniej potrafiliśmy się zmobilizować przede wszystkim psychicznie - mówił Jarosław Wilusz.

Trener też dał radę. W Pleszewie był zupełnie inny. Opanowany, nie dał się sprowokować trenerowi gospodarzy, nie kopiował też jego zachowania min. krzycząc na swoich zawodników. Za dobre zagrania nagradzał oklaskami, za złe grymasił. W trudnym momencie w przerwie spotkania uspokoił swoich pupili. - On powiedział, że dzisiaj "dacha" nie dostanie i żebyśmy grali spokojnie. Dał nam też wskazówki, które idealnie się sprawdziły - mówił Paweł Minciel. Po raz kolejny pokazał, że nie jest trenerem z przypadku, a jego obecność wlewa nadzieję w cały zespół i potrafi wykrzesać wiele. Emocje pokazał dopiero po zakończeniu spotkania skacząc i śpiewając tonąc w objęciach swoich podopiecznych. Zawodnicy mają mu wiele do zawdzięczenia, bo pomimo problemów finansowych został i po raz drugi wywalczył z nimi awans do koszykarskiego zaplecza.

Kibice wspierali jak mogli

Nie zabrakło jeleniogórskich kibiców, których mimo przewagi liczebnej gospodarzy było słychać. - Bez nich nie dalibyśmy rady - mówią zgodnie zawodnicy. Na trybunach znalazły się również żony zawodników - Agata Niesobska, a także Monika Krawczyszyn-Samiec. Klaskały, trąbiły, krzyczały - swoją postawą nakręcały pozostałych kibiców z Jeleniej Góry. - Sławku czy ci nie żal - krzyczeli po zakończeniu spotkania, gdy były jeleniogórski gracz Sławomir Nowak opuszczał halę. Przed autobusem Sudetów zebrali się kolejni kibice, słychać ich było jeszcze kilkadziesiąt minut po zakończeniu spotkania. I liga, I liga, Sudety! - i tak cały czas.

- Wierzyłam od początku do końca. Sport jest nieobliczalny tak jak ci chłopcy, którzy walczyli o awans ze Szczecinem. Ich stać na wszystko - mówi Agata Niesobska.

- Z pełnym szacunkiem do rywala, wrażenie jakie zostanie po wyjeździe do Pleszewa, widząc miny pleszewian, ich działaczy i kibiców jest bezcenne. Wydaje mi się, że nerwy i ciśnienie jakie wytworzyły się na hali po prostu zjadły rywali - przyznaje brat Rafała Niesobskiego - Łukasz.

Wesoły powrót do Jeleniej Góry

Przy piosence min. zespołu Dżem "Sen o Victorii" puszczonej z radia w autobusie, która staje się nieoficjalnym hymnem zespołu, koszykarze Sudetów w szampańskich nastrojach wracali do Jeleniej Góry, gdzie czekało ich miłe przywitanie. Przed halą przy ulicy Sudeckiej czekali już najwierniejsi fani i znajomi zawodników. W środku polały się kolejne szampany, znów zrobiło się głośno. Dziesiątki balonów turlały się po parkiecie, na barierkach transparenty z napisem "Witamy w 1. Lidze". - To mogliście zrobić tylko wy. Dziękujemy - krzyczeli. Nazajutrz zespół wybrał się na rynek, aby świętować w swoim mieście. Znów zrobiło się głośno, koszykarze byli bardzo rozluźnieni, a w dodatku nie można było po nich poznać, że od kilkunastu godzin są na nogach. Tylko nieliczni zdążyli się przespać. Awans dał im dodatkową siłę.

- To jest coś nieprawdopodobnego, powstała fajna grupa ludzi, czujemy się jak jedna wielka rodzina. Pleszew nie ma takiego zgrania i zaufania do siebie. Nadarza się okazja do tego, aby znów zagrać w I lidze i mam nadzieję, że nasze władze tego nie zmarnują - mówi Jakub Czech.

"Pierwsza liga, pierwsza liga, Sudety"

Różnica w budżetach obu klubów była kolosalna. Budżet jeleniogórzan w tym sezonie opiewał na około 250 tysięcy, pleszewian około 4 razy więcej. Za awans jeleniogórzanie otrzymają 7 tysięcy złotych premii. - Obiecałem im to przed meczem i słowa dotrzymam. Jeden z najbiedniejszych klubów ograł najbogatszego i trzeba się z tego cieszyć - mówi prezes Sudetów, Daniel Sadowski. Teraz przed władzami klubu Sudety stoją poważne sprawy. Muszą nie tylko zadbać o to, aby współpraca z Focus Mallem, który jak na razie przelał jedną pełną transzę pieniężną (100 tysięcy złotych), gdzie wg umowy powinien zrobić to trzy miesiące temu, ale i pozyskać kolejnych sponsorów. Na spokojną grę w I lidze z warunkami godnymi dla koszykarzy potrzeba około 700 tysięcy złotych na sezon. To prawie trzykrotnie więcej niż do tej pory. Do tego wrastają dwukrotnie opłaty sędziowskie, koszty wyjazdów do odległych miejscowości - często dwudniowe oraz opłaty narzucone przez PZKOSZ. Wydaje się, że dosłownie kilku nowych zawodników - zmienników na kluczowych pozycjach, a także podniesienie wypłat dotychczasowym graczom w zupełności wystarczy, aby móc myśleć o grze w I lidze. To plan trudny, ale do wykonania.

Komentarze (0)