Michał Fałkowski: Zacznijmy od tego, jak to się w ogóle stało, że trafił pan do Sopotu?
Bill Amis: Wszystko załatwił mój agent, który ma dobre kontakty w Polsce. On dostał ode mnie wolną rękę i prowadził negocjacje. W pewnym momencie natomiast przyszedł do mnie z przygotowanym kontraktem do podpisu i powiedział, że mam szansę na grę w czołowym klubie w Polsce. Powiedział, że tam będę miał okazję się rozwijać i wnieść coś od siebie do bardzo solidnej drużyny.
Tak naprawdę jednak nie ma pan pewnej sytuacji - kontrakt w pierwszej kolejności mówi o miesięcznym okresie próbnym. Dopiero być może po serii treningów umowa stanie się ważna do końca rozgrywek…
- To i tak jest dla mnie duża szansa. Jestem podekscytowany tym, że przyjadę gdzieś, gdzie będę mógł najpierw udowodnić swoją przydatność, a dopiero potem podpiszę umowę. Jestem pewnym siebie koszykarzem, wierzę, że mogę dać wiele Treflowi i nie zamierzam oddać miejsca w drużynie bez walki. Zaprezentuję się z dobrej strony.
Tak naprawdę jednak nie ma pan żadnego rywala obok siebie i trenerzy nie będą porównywać. Wszystko zależy zatem od pana rzeczywistych umiejętności i od dopasowania do zespołu...
- Tak, jak powiedziałem - jestem pewny siebie i mogę mieć wkład w zespół już od zaraz. Podczas tej przerwy międzysezonowej pracowałem bardzo ciężko, przyłożyłem się do tego, by rozszerzyć wachlarz swoich umiejętności bym w Europie mógł radzić sobie skuteczniej. Z tego co wiem Trefl Sopot to bardzo zbilansowany zespół, w którym każdy zawodnik ma szanse pokazać się podczas treningów oraz meczów i dlatego jestem dobrej myśli.
I nie jest pan rozczarowany, że klub nie zaoferował od samego początku umowy na cały sezon tylko jedynie krótki kontrakt?
- Nie, nie jestem. Ja rozumiem, że koszykówka to też jest biznes i większość rookies (koszykarzy świeżo po uczelniach - przyp. M.F.) musi najpierw udowodnić swoją przydatność do drużyny, a przede wszystkim pokazać, że umieją przestawić się na basket europejski. Dlatego liczyłem się z tym i póki co, wszystko idzie tak, jak sobie planowałem. Teraz wszystko zależy ode mnie i od tego jak będę prezentował się na treningach.
"Bill to bardzo inteligentny koszykarz, który potrafi być bardzo skuteczny. Był kluczowym graczem swojego zespołu w NCAA i jest przykładem, że ciężką pracą można osiągnąć bardzo wiele. Podoba nam się jego wszechstronność i umiejętność gry zespołowej" - powiedział Tomasz Kwiatkowski, dyrektor sportowy. Jak pan skomentuje tą wypowiedź?
- Mogę być tylko bardzo szczęśliwy, że jestem postrzegany jako przydatny koszykarz i element zespołu. Cieszę się przede wszystkim dlatego, że musiałem bardzo ciężko pracować na to wszystko, co osiągnąłem w swojej karierze. Nie spoczywam jednak na laurach i chcę nadal wylewać siódme poty na treningach by osiągnąć moje koszykarskie cele.
Co jeszcze dodałby pan do swojego koszykarskiego opisu? Słyszałem, że w ostatnim czasie bardzo mocno pracował pan nad grą w trumnie...
- Myślę, że jestem dość wszechstronnym centrem, który potrafi zagrać wiele różnych akcji pod koszem. Sądzę, że moją najmocniejszą stroną jest gra typu pick and pop, czyli zasłona i odejście na półdystans by oddać rzut. Potrafię być także efektywny w płynnym przejściu z obrony do ataku i z ataku do obrony. Rzeczywiście, ostatnio bardzo dużo czasu poświęciłem na grę i opanowanie manewrów w trumnie, więc jeśli ktoś docenia to, co robię, to bardzo się z tego cieszę. Ponadto całkiem nieźle radzę sobie w obronie - byłem najlepszym w mojej konferencji jeśli chodzi o bloki. Nadal mam jednak pokłady możliwości, które mogą sprawić, że będę się stawał coraz lepszym koszykarzem. Liczę, że w tym pomogą mi trenerzy Trefla.
Czyli nad czym jeszcze musi pan popracować?
- Myślę, że muszę popracować nad siłą fizyczną, ale to tylko jeden z elementów, których jest wiele. Chcę po prostu rozwijać się w ten sposób, by stawać się coraz bardziej wszechstronnym podkoszowcem. Ponadto praktycznie w ogóle nie rzucam za trzy, a to jest bardzo potrzebne, by środkowy umiał trafiać z daleka, bo pomaga w ten sposób rozciągnąć defensywę rywala.
W ostatnim sezonie na uczelni Hawaii notował pan 15,2 punktu, 7,8 zbiórki i 2,2 bloki. To bardzo solidne średnie. Nie myślał pan o NBA?
- NBA to marzenie, ale ja chyba jestem stworzony do gry w Europie. Zresztą, cieszę się, że mogę grać w koszykówkę w ogóle. A co do NBA, to próbowałem swoich sił w mojej rodzinnej Oklahomie. Przez chwilę trenowałem pod okiem trenerów Oklahoma City Thunder, ale summa summarum oni nie zdecydowali się mnie podpisać. I dlatego podjąłem decyzję o grze w Europie.
A jak pan wspomina grę w NCAA? Ciężko było przebić się do pierwszego składu?
- Trudno to opisać, bo myślę, że na temat mojej gry dla uczelni Hawaii moglibyśmy zrobić oddzielny wywiad. To był kapitalny czas, a zwłaszcza ostatni rok, kiedy byłem w stanie zmienić oblicze mojego zespołu i wygraliśmy 19 meczów w sezonie. A czy było ciężko? Tak, gdyż w szkole średniej byłem tylko zadaniowcem, a na uczelni widziano we mnie jednego z liderów. Cieszyłem się z tego bardzo, bo to było spełnienie marzeń, ale potrzebowałem trochę czasu by zmienić swoje podejście.
Pamięta pan swoje najlepsze spotkanie w NCAA?
- Nie kolekcjonuję takich spotkań. Jestem raczej równym graczem i większość moich meczów wygląda tak samo.
Ostatnie pytanie, które nurtuje fanów - na University of Hawaii spędził pan pięć sezonów, z czego dwa lata nie grał pan w ogóle. Dlaczego?
- Cóż, w sezonie 2006/2007, tuż po szkole średniej, gdy musiałem zacząć studia, na uniwersytecie nie było wydziału dla mnie. Stąd zacząłem uczęszczać do tzw. "junior college" i nie grałem w koszykówkę. Trzy lata później, w sezonie 2009/2010 natomiast nie grałem z powodu kontuzji - naciągnąłem sobie więzadła w stopie. Teraz zaś po kontuzji nie ma już najmniejszego śladu i jestem gotowy podjąć wyzwanie w Sopocie!