Corsley Edwards: Jestem jak Dr Jekyll i Mr Hyde

Corsley Edwards zdążył już przyzwyczaić kibiców Anwilu Włocławek do tego, że gdy jest na parkiecie, niemalże wszystkie piłki kierowane są do niego. W niedzielny wieczór włocławianie bez większych problemów pokonali AZS Koszalin, a Amerykanin ponownie zaprezentował się z bardzo dobrej strony. Tym razem jednak akcenty w ataku rozłożyły się bardziej równomiernie.

Michał Fałkowski
Michał Fałkowski

Już po pierwszej połowie niedzielnego meczu Anwilu Włocławek z AZS Koszalin można było wskazać zwycięzcę. Podopieczni Emira Mutapcicia prowadzili bowiem aż 58:39 i niewiele brakowało, by w przeciągu dwóch pierwszych kwart zdobyli tyle samo punktów, ile rzucili w całym meczu przeciwko PGE Turowowi Zgorzelec kilka dni wcześniej, wszak tamto spotkanie zakończyli z dorobkiem 60 oczek na koncie.

Ostatecznie niedzielny pojedynek zakończył się korzystnie dla miejscowych, którzy pokonali rywala różnicą 29 oczek, 99:70. - Zagraliśmy dobry mecz jako zespół. Każda obrona, każdy atak, to był dzisiaj wysiłek całego zespołu. Każdy z nas dał z siebie tyle, ile mógł i co ważniejsze, nie było nikogo, kto stałby na uboczu i tylko patrzył się jak reszta sobie radzi. Kto wchodził na parkiet, nazwijmy to, był aktywowany - tłumaczy przyczyny pewnego zwycięstwa lider Anwilu, Corsley Edwards, i trudno się z nim nie zgodzić. Dość powiedzieć, że tylko John Allen i Kamil Maciejewski nie zapisali na swoim koncie punktów. Allen pomagał jednak w innych elementach, a młody Polak spędził na parkiecie tylko dwie minuty.

Sam Amerykanin miał do przerwy tylko sześć punktów na swoim koncie, ale bynajmniej nie wynikało to z bardzo dobrej defensywy Rafała Bigusa, lecz z tego, że w końcu akcenty we włocławskiej drużynie rozkładały się równomiernie i uwaga przeciwnika musiała być skupiona na wielu graczach. - Zagrałem normalne spotkanie. Nie musiałem się za wiele wysilać, żeby jakoś specjalnie dominować pod koszem, bo tak jak mówiłem wcześniej, dzisiaj graliśmy dobrze jako zespół. Wykorzystałem te kilka podań, które miałem, trafiłem kilka rzutów wolnych i ot, mój występ - charakteryzuje swoją postawę Edwards, który pomimo tego, że rywalizował z wyższym o około 10 centymetrów Polakiem, zakończył mecz z dorobkiem 17 oczek i siedmiu zbiórek. - Nie grało mi się jakoś specjalnie ciężko przeciwko niemu. On jest wielki, ale ja jestem szybszy i zagrałem skutecznie - dodaje 32-latek.

Prowadzenie Anwilu nie było zagrożone praktycznie od momentu, w którym osiągnęło pułap kilku oczek, czyli mniej więcej od końca pierwszej kwarty. Wcześniej jednak to goście nieoczekiwanie kontrolowali wydarzenia na parkiecie. - To nie było tak, że my na początku pozwoliliśmy im na taką grę, jaką lubią. Po prostu lepiej wykorzystywali szanse, które sobie wypracowywali i stąd prowadzili na początku meczu. Warto jednak zauważyć, że kiedy odcięliśmy ich od rzutów za trzy punkty, kompletnie nic nie byli w stanie zrobić - mówi Edwards, a jego słowa znajdują potwierdzenie w statystyce. Koszalinianie trafili pięć pierwszych prób za trzy, ale by dodać kolejne pięć trójek, potrzebowali na to aż 15 rzutów.

Pokonując AZS w Hali Mistrzów, Anwil wysłał jasny sygnał w Polskę, że, jak to się zwykło mawiać, "plotki o jego śmierci są mocno przesadzone". Owszem, koszykarze z Kujaw przegrali dwa mecze z Zastalem Zielona Góra i PGE Turowem Zgorzelec, a to drugie spotkanie można bez większych konsekwencji nazwać blamażem, ale dzięki pewnej wygranej nad AZS czarne chmury zostały jednak odpędzone. - Wszystko rozbija się o koncentrację. Gdy nie potrafimy jej zachować i uciekamy gdzieś w zagrania indywidualne, wówczas tracimy panowanie nad meczem tak, jak to było w Zgorzelcu. Kiedy jednak cały czas gramy razem, razem się motywujemy i jesteśmy zmobilizowani, by osiągnąć końcowy sukces, wtedy wygrywamy nad ligowym średniakiem różnicą 29 punktów, tak jak to było z AZS - tłumaczy Edwards.

Amerykanin, choć w barwach Anwilu rozegrał dopiero koło 15 oficjalnych spotkań, już teraz uważany jest za najlepszego centra w historii klubu. Co ciekawe, choć na parkiecie 32-latek wygląda i zachowuje się jak gdyby chciał zmieść z powierzchni wszystkich rywali dookoła, po ostatniej syrenie chętnie rozmawia z dziennikarzami, dużo żartuje i generalnie uśmiech nie schodzi z jego twarzy. - Dr Jekyll, Mr Hyde - znacie tę historię? Taki jestem właśnie ja. Na parkiecie agresywny, ale po meczu wyluzowany. Gdy gram w koszykówkę, chcę wygrywać, bo to jest moja praca, za to dostaję pieniądze, więc daję z siebie wszystko, co mogę. Poza parkietem jestem jednak normalnym człowiekiem, który woli się uśmiechać do ludzi - śmieje się koszykarz.

O tym jak dwie różne twarze ma Amerykanin mógł w niedzielę przekonać się Igor Milicić. Najpierw obaj panowie skoczyli sobie do gardeł w momencie, gdy zakończyła się pierwsza połowa spotkania, ale po meczu serdecznie się wyściskali i z uśmiechem na twarzy wytłumaczyli niepotrzebne zajście. - To była dziwna sytuacja. Igor starał się trafić do kosza mimo, że pierwsza połowa się już skończyła, więc ja uznałem, że uniemożliwię mu oddanie tego rzutu. Wyciągnąłem ręce w górę, a on uderzył mnie łokciem w głowę. Powiedziałem mu "chłopie, co z tobą?" W końcu ja chciałem tylko by nie rzucał po syrenie. Skończyło się na pyskówce, sędziowie odciągnęli nas od siebie. Na szczęście po meczu rozmawialiśmy bez problemów - mówi Edwards.

W obecnych rozgrywkach center Anwilu zdobywa przeciętnie 19,2 punktu, będąc najlepszym strzelcem ligi. Notuje także 7,9 zbiórki (piąty wynik), co ogółem daje mu 20,8 oczka evaluation i trzecie miejsce pod tym względem w lidze.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×