Michał Fałkowski: 18 punktów i 11 asyst oraz trzy przechwyty i evaluation na poziomie 28. To najlepszy twój mecz w tym sezonie?
Ronald Moore: Tak, to zdecydowanie było moje najlepsze spotkanie odkąd dołączyłem do zespołu PGE Turowa Zgorzelec. Tak, jak powiedziałem na konferencji prasowej, bardzo mocno potrzebowaliśmy ten wygranej, a ja po prostu chciałem zrobić wszystko, by pomóc mojemu zespołowi w odniesieniu zwycięstwa. Co prawda pierwsze moje dwa rzuty z daleka nie wpadły do kosza, to jednak kolejne już tak. Czułem, że piłka leci dokładnie tam, gdzie chcę, więc rzucałem dalej.
W drugiej kwarcie trafiłeś cztery trójki, ale po zmianie stron nie miałeś już tylu okazji do rzucania z daleka. To jednak po zmianie stron pokazałeś jak gra prawdziwy rozgrywający, notując aż osiem asyst.
- Tak, w drugiej połowie rzeczywiście nie miałem już tylu okazji do rzutów, ale to nie szkodzi. Gdy zdałem sobie sprawę, że Anwil uniemożliwia mi rzucanie z daleka, starałem się przede wszystkim otworzyć swoich kolegów i to się udało. Podawałem im piłkę na wolnych pozycjach, a oni trafiali. Bardzo dziękuję im za to, bo dzięki temu uzbierałem bardzo fajne double-double (śmiech). Oczywiście żartuję, najważniejsze, że wygraliśmy mecz, bo bardzo mocno potrzebowaliśmy tego zwycięstwa.
Myślisz, że twoja skuteczna postawa zaskoczyła Anwil?
- Tak rzeczywiście mogło być, że włocławianie nie spodziewali się aż tak skutecznej gry z mojej strony, ale o to już musisz ich zapytać. Generalnie uważam, że byliśmy bardzo dobrze przygotowani do tego pojedynku. Byliśmy bardzo mocno zaangażowani w grę, a ja po prostu robiłem to, co do mnie należy. Bardzo dziękuję moim kolegom, że w pewnym momencie postawili na mnie, pozwolili mi grać moją koszykówkę i po prostu uznali za oczywiste to, że pociągnę grę w drugiej kwarcie. Cieszę się, że spłaciłem ich zaufanie i zaufanie jakim obdarzył mnie trener.
Mecz zaczęliście jednak źle - przegrywając 2:13. Dlaczego?
- Dokładnie tak samo zaczęliśmy też dwa poprzednie spotkania - zbyt wolno, zbyt ospale, bojaźliwie w ataku i bez koncentracji w obronie. Dopiero po kilku minutach otrząsnęliśmy się z tego marazmu i zaczęliśmy grać zdecydowanie lepiej, co nie udało nam się w poprzednich spotkaniach.
To skąd taka zmiana? W dwóch poprzednich meczach nadal nie potrafiliście się odnaleźć po słabym początku, a we Włocławku jeszcze w pierwszej połowie zniwelowaliście większość strat...
- Bardzo dobrze zadziałał na nas czas wzięty przez trenera oraz wpuszczenie na parkiet zmienników. Oni dali sygnał do ataku, zaczęli zdobywać punkty i dzięki nim nie spuściliśmy głów i nie poddaliśmy tego meczu już w pierwszej kwarcie. Ponadto trener powiedział nam w tej krótkiej przerwie, że cokolwiek by się nie działo, cokolwiek Anwil by nie robił, to nie możemy przestać grać. I my, słysząc z boku tego jego "Keep fighting, keep fighting!" ("Nie przestawajcie walczyć, nie przestawajcie walczyć!" - przyp. M.F.) wiedzieliśmy, że nie możemy odpuścić.
Nie byłem świadkiem waszych ostatnich spotkań, ale domyślam się, że trener Jacek Winnicki krzyczał podobnie w poprzednich meczach, a jednak nie pomagało. Stąd ponawiam pytanie - co takiego się stało, że byliście w stanie wrócić do gry?
- Racja, krzyczał tak samo (śmiech). OK, myślę, że kluczowe było kilka punktów, które zdobyliśmy zaraz po tym czasie i już w pierwszej kwarcie praktycznie doszliśmy Anwil na jeden celny rzut. Po prostu kilka piłek wpadło nam do kosza, dzięki temu uwierzyliśmy, że ten mecz jeszcze się nie skończył i mamy o co walczyć. Nabraliśmy dzięki temu pewności siebie, złapaliśmy wiatr w żagle i ruszyliśmy do ataku.
Świetnie trafialiście za trzy jako zespół - 13 z 22 prób wpadło do kosza. W jakim stopniu to wpłynęło na losy meczu?
- Bardzo mocno! Na pewno te trójki były kluczowe. Jestem pewien, że bez tych rzutów nie wygralibyśmy tego meczu, bo, po pierwsze, dzięki nim wypracowaliśmy sobie tę kilkupunktową przewagę w pierwszej połowie, a po drugie, Anwil musiał wyjść do nas wyżej i przez to zrobiło się więcej miejsca pod koszem dla naszych wysokich graczy. I ci w drugiej połowie pokazali, że umieją wykorzystać swoje umiejętności, jeśli tylko mają dostatecznie wolnego miejsca. Tym samym po zmianie stron nie musieliśmy już trafiać tylu rzutów z daleka, choć w samej końcówce zdobyliśmy jeszcze kilka punktów zza łuku.
A w jaki sposób na twoją grę wpłynął transfer nowego koszykarza - Arthura Lee? Zagrałeś tak dobrze, bo nagle zacząłeś obawiać się o swoje minuty i miejsce w zespole?
- Nie (śmiech). Nie myślałem w ten sposób, bo od pewnego czasu wiedziałem już, że klub chce sprowadzić nowego rozgrywającego.
Niemniej teraz jest was trzech rozgrywających w drużynie, co oznacza mniejszą ilość minut dla każdego albo nawet wypadnięcie któregoś z meczowej dwunastki...
- No tak, jest nas trzech, ale koszykówka to gra zespołowa i chodzi przede wszystkim o to, by wygrywać, a nie to by pompować własne statystyki. Arthur to bardzo doświadczony zawodnik, który ma wprowadzić do naszego systemu nieco więcej spokoju i opanowania, a także pomóc nam w zdobywaniu punktów. Jego przyjście na pewno odbije się korzystnie na naszych wynikach, ba, już się odbiło bo przecież pokonaliśmy Anwil. Oczywiście, minuty dla nas trzech teraz się zmniejszą, ale ten fakt zmobilizuje nas też do cięższej pracy.
Po dwóch kwartach prowadziliście 48:40, a połowie trzeciej już 55:43. Mimo wszystko Anwilowi udało się wrócić do gry...
- Anwil to bardzo silny zespół i wiedzieliśmy, że oni nie pozwolą nam u siebie w hali wygrać jakąś wielką różnicą punktów. Wiedzieliśmy, że będą walczyć, wiedzieliśmy, że nie odpuszczą i właściwie to trochę spodziewaliśmy się tego, że nasza przewaga kilkunastopunktowa na początku trzeciej kwarty, może ulec zmniejszeniu. Oczywiście, nie chcieliśmy do tego dopuścić i nie byliśmy pewni czy wrócą do gry, ale wiedzieliśmy, że są wystarczająco mocno, by to zrobić i tak się stało. Musieliśmy wtedy szybko uspokoić grę, wrócić do tego, co prezentowaliśmy kilka minut wcześniej i przede wszystkim, nie panikować. Na szczęście udało nam się to zrobić.
Pokonaliście Anwil już po raz trzeci w tym sezonie. Macie jakąś receptę na włocławian?
- Nie, to nie jest jakaś recepta na Anwil. Do każdego spotkania podchodzimy tak samo i nie chodzi o to, że mamy jakąś receptę na włocławian. Po prostu może im gra się przeciwko nam jakoś ciężko, choć wiem, że kiedy przyjadą do Zgorzelca na rewanż, wtedy na pewno będą gotowi by nas ugryźć i będziemy musieli być bardzo mocno skoncentrowani.
Zdajesz sobie sprawę z tej jakże dziwnej konfiguracji między wami, Anwilem a Energą Czarnymi Słupsk? Wy trzykrotnie pokonaliście Anwil, Anwil trzykrotnie Czarnych, a Czarni trzykrotnie was...
- Rzeczywiście (śmiech)! Nie myślałem o tym w ogóle, ale rzeczywiście, tak jest. Cóż, to tylko pokazuje jak mocne jest to grono sześciu zespołów i jak nieprzewidywalna potrafi być koszykówka między bardzo silnymi drużynami.
Czy to zwycięstwo nad Anwilem to będzie początek nowej serii i czy jesteście w stanie wrócić do formy z początku sezonu, gdy wygraliście dziewięć meczów z rzędu?
- Taką mamy nadzieję. Wiadomo, że jedno zwycięstwo to jeszcze nie seria, to może być dopiero początek serii, tak jak powiedziałeś, i w kolejnym spotkaniu zobaczymy, czy jesteśmy w stanie znowu zagrać tak dobrze. Mamy dobrych zawodników indywidualnie i jeśli tylko nie będziemy zapominać o tym, że żeby wygrywać, wszyscy musimy grać kolektywnie, wówczas wrócimy na zwycięską ścieżkę.
Potrzebowaliśmy tej wygranej - wywiad z Ronaldem Moore'm, rozgrywającym PGE Turowa Zgorzelec
Anwil Włocławek przygotowywał się na Konrada Wysockiego, przewidywał dobrą grę Daniela Kickerta i chyba zupełnie zapomniał o tym, jak silnym punktem PGE Turowa Zgorzelec może być Ronald Moore. Amerykanin rozegrał kapitalne spotkanie w Hali Mistrzów i notując double-double, poprowadził zgorzelczan do zwycięstwa. A po meczu udzielił wywiadu portalowi SportoweFakty.pl.