Karol Wasiek: Proszę powiedzieć szczerze, czy spodziewał się pan dwóch zwycięstw Trefla Sopot w Zgorzelcu?
Tomasz Kwiatkowski: Wierzyłem i byłem przekonany, że możemy wygrać oba mecze w Zgorzelcu. Prawdę mówiąc już po pierwszym spotkaniu półfinału w Sopocie byłem pewien, że jeżeli zagramy z odpowiednim zaangażowaniem w obronie, oraz zespołowo i mądrze w ataku, to pokonamy Turów. Wydaje mi się, że cały sezon zasadniczy pokazał, że koszykówka jaką prezentuje Turów po prostu nam pasuje. Te dwa ostatnie mecze, które wygraliśmy w Zgorzelcu chyba ostatecznie udowodniły, że jeżeli gramy na naszym dobrym poziomie to jesteśmy lepszą drużyną.
O ile trzeci mecz był bardzo wyrównany, to czwarty okazał się bardzo jednostronny. Zagraliście naprawdę kapitalne zawody. Czy według pana był to najlepszy wasz mecz w tym sezonie?
- Trudno to ocenić, bo przecież każdy mecz w sezonie jest ważny, a jednocześnie jest też inny, o inną stawkę, z innym przeciwnikiem. Jestem zadowolony z tego, że w tych dwóch meczach wyjazdowych wyszliśmy na parkiet z pełnym skupieniem i zaangażowaniem. To jest najważniejsze, a tego nam niestety czasem brakowało choćby w rywalizacji ze Śląskiem Wrocław. Dlatego bałem się trochę, że po wygranym meczu numer trzy w Zgorzelcu, w następnym będziemy nieco mniej skupieni, mając jeszcze w zapasie jedno spotkanie u siebie. Tak się na szczęście nie stało. Wyszliśmy na boisko i od początku pokazaliśmy, że jesteśmy lepszym zespołem, że zasługujemy na finał. Za to chciałem podziękować całemu zespołowi. Bardzo się cieszę, że udowodniliśmy samym sobie, że gdy trzymamy się planu i realizujemy polecenia trenera, to jest nam łatwiej zwyciężać. Że jeśli zagramy jako zespół to osiągniemy sukces. Poza tym nie ukrywam, że po zeszłorocznej rywalizacji z Turowem w półfinale, a szczególnie po porażce w piątym meczu, wywalczenie teraz awansu do finału właśnie na parkiecie w Zgorzelcu dało nam dużą satysfakcję.
Tymi dwoma zwycięstwami w Zgorzelcu, które w konsekwencji dały wam awans do finału, utarliście nieco nosa waszym krytykom. Od jakiegoś czasu słychać było głosy krytyki, które dotyczyły przede wszystkim koncepcji zespołu, jak i osoby trenera Muiznieksa.
- Krytyka jest potrzebna, bo ona pomaga w ocenie swojego postępowania. Spojrzenie z boku, oczami innych osób, daje dodatkową możliwość analizy własnych decyzji. W sporcie pole do popisu dla recenzentów jest generalnie spore, bo rodzi on silne emocje, a błędy popełniają wszyscy - zawodnicy, trenerzy i działacze. Nie przejmuję się opiniami wypowiadanymi pod wpływem emocji, tak jak to się zdarza kibicom, ale zawsze pochylam się z szacunkiem nad krytycznymi uwagami dziennikarzy. Staram się przyjmować je z pokorą, ale też z dystansem, bo mam świadomość, że nie zawsze posiadają oni pełną wiedzę na temat rzeczy o których mówią czy piszą. My w klubie obracamy się w pewnych realiach, o których ludzie z zewnątrz nie zawsze wiedzą. Czasem trzeba podejmować niełatwe decyzje, często zależne od finansów, z których później nie można się publicznie i ze szczegółami wytłumaczyć. Chciałbym też przywołać to, co powiedział po ostatnim meczu Łukasz Koszarek. Kiedy na początku sezonu trochę pechowo przegraliśmy mecze wyjazdowe z Anwilem i Czarnymi, wiele osób kwestionowało nasz charakter. My wtedy mówiliśmy sobie, że jeśli już przegrywamy, to lepiej, że dzieje się to teraz, gdy jest czas na wyciągnięcie wniosków, na naukę i poprawę. Dziś my przygotowujemy się do walki o mistrzostwo Polski, a nasi ówcześni przeciwnicy są już na wakacjach. Uważam, że zwycięski charakter drużyny nie jest nikomu z góry przypisany, nie pojawia się on po słownych deklaracjach prezesa czy zawodników, ale wykuwa się go w ciężkiej, codziennej pracy przez cały sezon, a potem sprawdza w trudnych chwilach. Dla nas taką chwilą była porażka w meczu nr 3 ćwierćfinału, we Wrocławiu, wówczas postawiliśmy się pod ścianą - wygrywamy albo przedwcześnie kończymy sezon. Wtedy pojawiła się odpowiednia mobilizacja, zespół skonsolidował się i udowodniliśmy, że potrafimy pokonywać trudności. Jasne, że chcielibyśmy wygrywać z każdym i wszędzie, do tego najlepiej zawsze z dużą przewagą, ale tak się nie da. To jest sport, każdy miewa słabsze dni. Gracze i trenerzy, którzy "zawsze wygrywają", niestety są na razie na poziomie finansowym dla nas nieosiągalnym. A przecież także tym najlepszym zdarzają się takie mecze jak choćby ostatnia porażka CSKA w finale Euroligi. Czy ktoś po takim meczu powie, że Kazlauskasowi, Siskauskasowi czy Kirilence brakuje zwycięskiego DNA?
Podczas transmisji telewizyjnej jednego z meczów NBA w stacji Canal +, Wojciech Michałowicz wziął was nieco w obronę, bo stwierdził, że takie konsekwentne budowanie drużyny przynosi korzyści.
- Wprawdzie nie słyszałem tej wypowiedzi, ale także jestem zdania, że konsekwencja w postępowaniu, trzymanie się planu i jak najmniej zmian dają dobre efekty. My przyjęliśmy pewien model budowy zespołu, w którym główne role odgrywają Polacy i staramy się mimo trudności z niego nie rezygnować. Chcielibyśmy utrzymywać trzon zespołu po każdym sezonie, ale nie zawsze jest to możliwe z powodów finansowych. W tym roku też nie obyło się bez wielu zmian przed sezonem, a także kilku w jego trakcie, ale ostatecznie wyszły nam one chyba na dobre. Jednak trzon naszej drużyny wykrystalizował się już na samym początku sezonu i ta konsekwentna praca, budowanie hierarchii i podziału zadań w zespole dało dobre efekty. Mamy mniejszą liczbę zawodników niż inne zespoły z którymi rywalizujemy, ale nasi gracze doskonale wiedzą czego się od nich oczekuje. Zmiennicy godzą się ze swoją rolą, a podstawowi zawodnicy zdają sobie sprawę z tego, że na nich spoczywa odpowiedzialność za zespół i oni się z tego świetnie wywiązują. To buduje pewność siebie, tak niezbędną liderom na parkiecie. Warto tu przypomnieć słynną już akcję z meczu numer dwa z Turowem Zgorzelec, kiedy to Łukasz Koszarek pokazał wszystkim, jak bardzo wierzy w swoje umiejętności. Warto zauważyć, jaki postęp zrobił Łukasz, który przecież wracał do Polski jako rezerwowy z ligi włoskiej, a teraz potrafi w najważniejszym momencie wziąć piłkę i z zamkniętymi oczami trafić do kosza. Tak samo jest w przypadku Łukasza Wiśniewskiego, Adama Waczyńskiego czy Johna Turka - oni też zrobili postęp w porównaniu do poprzednich sezonów i pokazali, że potrafią prowadzić zespół do zwycięstw. Uważam, że rola trenera Muiznieksa w tym procesie jest nie do przecenienia.
Przed wami teraz upragniony finał z Asseco Prokomem Gdynia. Jednak historia spotkań z tym rywalem nie przemawia na waszą korzyść. Jakie pan w takim razie widzi szanse drużyny Trefla Sopot w tej rywalizacji?
- Zmierzymy się z zespołem, z którym jeszcze nigdy nie wygraliśmy. To jest lokalna rywalizacja z wieloma podtekstami i Asseco będzie do niej na pewno dobrze przygotowane, żeby udowodnić swoją wyższość nad nami. To bardzo dobrze, bo my też chcemy sprawdzić się w takiej prawdziwej walce na 100%. Gdynianie w warunkach polskiej ligi to silny fizycznie, doświadczony, dobrze zbudowany zespół. Naszej szansy upatruję w tym, że mamy zgraną drużynę, która będzie chciała udowodnić, że jest gotowa do walki o mistrzostwo. Tuż po czwartym meczu widziałem, że zawodnicy wprawdzie cieszą się z pokonania Turowa, ale też nie mogą się już doczekać gry w finale. My zrealizowaliśmy plan, który sobie założyliśmy przed sezonem i chciałbym, żebyśmy teraz podeszli do tej rywalizacji z tzw. "czystą głową". A jaki będzie efekt? Oczywiście chciałbym, żebyśmy wygrali, bo apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Czyli kluczem do sukcesu może być właśnie mentalne podejście do tej rywalizacji? Można tutaj zacytować stare porzekadło: "oni muszą, my możemy"?
- O wyniku zdecydują umiejętności sportowe, skupienie i zaangażowanie, oraz realizacja przygotowanej przez trenera taktyki. Naszym przeciwnikiem będą równie zdeterminowani, dobrze przygotowani i utalentowani zawodnicy. Asseco gra koszykówkę prostą w założeniach, ale bardzo skuteczną. Mają silnych graczy pod koszem, którzy stawiają twarde zasłony dla wielu strzelców z dystansu. Mają bardzo szybkiego rozgrywającego, który z racji tego, że praktycznie nie ma zmiennika, również zbudował ogromną pewność siebie. Jest teraz w świetnej formie i potrafi dobrze napędzać grę zespołu. Mają w końcu Donatasa Motiejunasa, który przewyższa swoim poziomem pozostałych zawodników z polskiej ligi. My jednak też mamy dobrych zawodników i myślę, że w końcu przełamiemy ten gdyński kompleks i powalczymy o złoto. Zgadzam się jednak, że podejście bez zbytniej presji może być dla nas korzystne. Zdarza się nam być trochę usztywnionym, kiedy gramy pod presją. To było widać na przykład w meczu numer dwa w Sopocie z Turowem Zgorzelec. Z drugiej strony pokazaliśmy także, że kiedy jesteśmy postawieni pod ścianą to też potrafimy się zmobilizować. Dobry zawodnik powinien funkcjonować w każdych warunkach. Jeżeli chce się być mistrzem to trzeba sobie umieć radzić z presją. My jeszcze tym mistrzem nie jesteśmy, ale mam nadzieję, że gra bez żadnych obciążeń będzie naszym atutem. To się jednak wyjaśni już niedługo na boisku.